Zwyczaj obchodzenia nocy świętojańskiej,w Polsce odchodzi już do lamusa. Skakanie przez ognisko i puszczanie wianków na wodzie kojarzy się już tylko z ludowymi podaniami,a noc podczas której wiosna staje się latem,przechodzi u nas prawie niezauważenie.
W Andaluzji ta noc jest jak najbardziej świętowana. Wszyscy jadą na plażę,aby przywitać lato. W zależności od miejsca są to występy na plaży,bądź siedzenie w gronie przyjaciół dookoła ogniska. W Puerto de Santa María praktykuje się tę drugą opcję.
O godzinie 21.30 pojechałyśmy wraz z naszymi Hiszpankami i jej przyjaciółmi(w sumie 8 osób) pociągiem z Jerez do wyżej wymienionego miasteczka. Cały pociąg był zawalony ludźmi jadącymi w to samo miejsce i tak jak my,wiozącymi torby pełne jedzenia,picia,parasole plażowe,namioty i mnóstwo innych rzeczy. Następnie cała ta chmara udała się na przystanek autobusowy,aby złapać ostatni autobus na plażę(jest oddalona od stacji o ok.10km). Autobus nie raczył przyjechać(jak w taki dzień ostatni autobus na plażę może nie przyjechać...?!) i byliśmy zmuszeni,jak większość ludzi,wziąć taksówkę(wyniosło nas to 10€ dzielone na 4 osoby). Podjechaliśmy aż pod wejście na plażę i wraz z rzeką ludzi "popłynęliśmy" nad ocean. Ludzi było już naprawdę dużo i wciąż ich przybywało. Wkońcu udało nam się znaleźć miejsce przy murze,gdzie zbudowaliśmy nasz obóz przejściowy. Folia malarska,dwa wielkie parasole plażowe i wszystkie te nasze bagaże,jedzenie,picie,bluzy,ręczniki i dużo,dużo więcej... Dziewczyny udały na poszukiwanie materiału na opał i wróciły z jakimiś zeszytami od matmy i gałęziami(nie wnikam...). Rozpaliliśmy ognisko i rozpoczeliśmy hiszpański rytuał pisania życzeń w noc św. Jana. Każdy z nas napisał swoje życzenie i wrzucił je w ognisko. Napisałam swoje po hiszpańsku,bo już myślę w tym języku lub przynajmniej wplatam hiszpańskie słowa do polskiego.
Całą noc spędziliśmy siedząc przy ognisku, na przemian podsycając je i chodząc na poszukiwanie nowego opału. Dużo rozmawialiśmy i śmialiśmy się.Dzięki ognisku w ogóle nie czuliśmy zimna,pomimo że w prowincji Kadyks,z racji bliskości oceanu, kiedy tylko zachodzi słonce,robi się naprawdę bardzo zimno,niezależnie od tego ile stopni było w dzień. W międzyczasie przykolegowali się jacyś chłopcy(niektórzy o wątpliwej orientacji) i siedzieli jak te darmozjazdy,korzystając z naszego ognia i czekając aż dziewczyny się zajmą podsycaniem go. Kiedy spróbowali sami wyszło,że nie bardzo wiedzą co robią. Niektórzy chyba nie rozumieją,że do ognia nie wrzuca się plastiku...
O godzinie 5,kiedy planowałam położyć się spać i szukałam w ciemności śpiwora,ktoś nagle krzyknął,że jest bójka.Zobaczyłam jak latają butelki i robijają się o kamienny mur,a potem na to szkło lecą ludzie. Zebraliśmy szybko nasz mini obóz i uciekliśmy w inną część plaży. Tam rozłożyliśmy rzeczy na nowo. Wsłuchując się w szum oceanu o poranku, szybko zasnęłam. Po 15 minutach Nina mnie obudziła,że musimy iść,żeby zdążyć na autobus. Szliśmy jakieś 15 minut do przystanku.Po drodze mijaliśmy taki syf,że aż ciężko sobie to wyobrazić.Wszędzie butelki,kubki i różne dziwne rzeczy,które na pewno nie powinny się tam znaleźć. No i oczywiście niesamowity smród,bo totalny brak łazienek zmuszał do różnych dziwnych zachowań... Na przystanku zobaczyliśmy chmarę ludzi śpiących na trawie i ławkach,czekając na autobus. Podczas czekania mijały nas samochody pełne ludzi wracających z plaży. Prawie wszyscy patrzyli się na oczekujących i szyderczo się śmiali/machali/pokazywali nas palcami. Szczytem wszystkiego byli jedni,którzy specjalnie dwukrotnie objechali rondo,żeby się z nas pośmiać.Kultura umarła.Autobus spóznił się 15 minut(a my już zaczęliśmy iść na piechotę,na szczęście udało się zawrócić),a ponieważ można do niego wsiąść tylko pierwszymi drzwiami,bo bilety można kupić tylko u kierowcy,stał kolejne 15 zanim wszyscy bilety zakupili. Tak więc jechaliśmy w ścisku i wśród zapachu dymu z ogniska. Leciały teksty w stylu: 'szofer szybciej,bo mam biegunkę', co pół autobusu poparło,skandując: 'pier-dnij,pier-dnij!' Co za kraj! Autobus omijał niektóre przystanki,wiedząc że ludzie i tak się nie zmieszczą. Kiedy podjeżdżał na przystanek,na oczach oczekujących malowało się przerażenie. No cóż,to jedyna taka noc w roku...
Dotarliśmy do Jerez o 8.45 w deszczu(dobrze że dopiero teraz). Spałam aż do 17.20. Umyłam włosy,lecz wciąż śmierdzą dymem.Ech.
W Andaluzji ta noc jest jak najbardziej świętowana. Wszyscy jadą na plażę,aby przywitać lato. W zależności od miejsca są to występy na plaży,bądź siedzenie w gronie przyjaciół dookoła ogniska. W Puerto de Santa María praktykuje się tę drugą opcję.
O godzinie 21.30 pojechałyśmy wraz z naszymi Hiszpankami i jej przyjaciółmi(w sumie 8 osób) pociągiem z Jerez do wyżej wymienionego miasteczka. Cały pociąg był zawalony ludźmi jadącymi w to samo miejsce i tak jak my,wiozącymi torby pełne jedzenia,picia,parasole plażowe,namioty i mnóstwo innych rzeczy. Następnie cała ta chmara udała się na przystanek autobusowy,aby złapać ostatni autobus na plażę(jest oddalona od stacji o ok.10km). Autobus nie raczył przyjechać(jak w taki dzień ostatni autobus na plażę może nie przyjechać...?!) i byliśmy zmuszeni,jak większość ludzi,wziąć taksówkę(wyniosło nas to 10€ dzielone na 4 osoby). Podjechaliśmy aż pod wejście na plażę i wraz z rzeką ludzi "popłynęliśmy" nad ocean. Ludzi było już naprawdę dużo i wciąż ich przybywało. Wkońcu udało nam się znaleźć miejsce przy murze,gdzie zbudowaliśmy nasz obóz przejściowy. Folia malarska,dwa wielkie parasole plażowe i wszystkie te nasze bagaże,jedzenie,picie,bluzy,ręczniki i dużo,dużo więcej... Dziewczyny udały na poszukiwanie materiału na opał i wróciły z jakimiś zeszytami od matmy i gałęziami(nie wnikam...). Rozpaliliśmy ognisko i rozpoczeliśmy hiszpański rytuał pisania życzeń w noc św. Jana. Każdy z nas napisał swoje życzenie i wrzucił je w ognisko. Napisałam swoje po hiszpańsku,bo już myślę w tym języku lub przynajmniej wplatam hiszpańskie słowa do polskiego.
Całą noc spędziliśmy siedząc przy ognisku, na przemian podsycając je i chodząc na poszukiwanie nowego opału. Dużo rozmawialiśmy i śmialiśmy się.Dzięki ognisku w ogóle nie czuliśmy zimna,pomimo że w prowincji Kadyks,z racji bliskości oceanu, kiedy tylko zachodzi słonce,robi się naprawdę bardzo zimno,niezależnie od tego ile stopni było w dzień. W międzyczasie przykolegowali się jacyś chłopcy(niektórzy o wątpliwej orientacji) i siedzieli jak te darmozjazdy,korzystając z naszego ognia i czekając aż dziewczyny się zajmą podsycaniem go. Kiedy spróbowali sami wyszło,że nie bardzo wiedzą co robią. Niektórzy chyba nie rozumieją,że do ognia nie wrzuca się plastiku...
O godzinie 5,kiedy planowałam położyć się spać i szukałam w ciemności śpiwora,ktoś nagle krzyknął,że jest bójka.Zobaczyłam jak latają butelki i robijają się o kamienny mur,a potem na to szkło lecą ludzie. Zebraliśmy szybko nasz mini obóz i uciekliśmy w inną część plaży. Tam rozłożyliśmy rzeczy na nowo. Wsłuchując się w szum oceanu o poranku, szybko zasnęłam. Po 15 minutach Nina mnie obudziła,że musimy iść,żeby zdążyć na autobus. Szliśmy jakieś 15 minut do przystanku.Po drodze mijaliśmy taki syf,że aż ciężko sobie to wyobrazić.Wszędzie butelki,kubki i różne dziwne rzeczy,które na pewno nie powinny się tam znaleźć. No i oczywiście niesamowity smród,bo totalny brak łazienek zmuszał do różnych dziwnych zachowań... Na przystanku zobaczyliśmy chmarę ludzi śpiących na trawie i ławkach,czekając na autobus. Podczas czekania mijały nas samochody pełne ludzi wracających z plaży. Prawie wszyscy patrzyli się na oczekujących i szyderczo się śmiali/machali/pokazywali nas palcami. Szczytem wszystkiego byli jedni,którzy specjalnie dwukrotnie objechali rondo,żeby się z nas pośmiać.Kultura umarła.Autobus spóznił się 15 minut(a my już zaczęliśmy iść na piechotę,na szczęście udało się zawrócić),a ponieważ można do niego wsiąść tylko pierwszymi drzwiami,bo bilety można kupić tylko u kierowcy,stał kolejne 15 zanim wszyscy bilety zakupili. Tak więc jechaliśmy w ścisku i wśród zapachu dymu z ogniska. Leciały teksty w stylu: 'szofer szybciej,bo mam biegunkę', co pół autobusu poparło,skandując: 'pier-dnij,pier-dnij!' Co za kraj! Autobus omijał niektóre przystanki,wiedząc że ludzie i tak się nie zmieszczą. Kiedy podjeżdżał na przystanek,na oczach oczekujących malowało się przerażenie. No cóż,to jedyna taka noc w roku...
Dotarliśmy do Jerez o 8.45 w deszczu(dobrze że dopiero teraz). Spałam aż do 17.20. Umyłam włosy,lecz wciąż śmierdzą dymem.Ech.
Komentarze
Prześlij komentarz