Nie wiadomo kiedy, dwa tygodnie minęły jak mrugnięcie okiem. Jak to,to już wracamy?! Na szczęście samolot był dopiero o 22,co dawało nam praktycznie jeszcze jeden cały dzień na zwiedzanie. Rano, wraz z Vicky i Philem, pojechaliśmy do Nowego Jorku. Pociągi, jeżdżące po Long Island mają bardzo specyficzny rozkład jazdy. Musieliśmy złapać pociąg o 6.04, ponieważ następny był o 11.30... (pierwotnie mieliśmy jechać pociągiem o 7.28,ale przez przypadek zauważyliśmy, że jednak nie raczy on jechać we czwartki i piątki...). Aha, i bilety w ciągu tygodnia są droższe niż w weekendy (29$ w jedną stronę). To tak na marginesie... Bądź, co bądź, po średnio przespanej nocy, bo pakowanie i stresy przedpodróżowe, udało się dojechać do NYC. Na dziś plan był tylko jeden - absolutny symbol miasta (i państwa...?) Statua Wolności! Bilety mieliśmy kupione już wcześniej, co nie zmieniło faktu, że wejściówki do wnętrza samej Statuy były wyprzedane do września. Ale, jak to mówią, lepszy rydz niż nic, więc cieszyliśmy się tym, co mamy. Z południowego Manhattanu popłynęliśmy promem na Liberty Island, gdzie znajduje się Statua. Wbrew pozorom nie jest ona taka wielka. Na postrzeganie jej wielkości mają na pewno wpływ wszechobecne drapacze chmur, ale i tak.
Widocznie wszystkie zdjęcia są wykonywane w taki sposób, żeby dodać jej wielkości. Podróż promem trwała zaledwie 10 minut i już byliśmy. Dostaliśmy audioprzewodniki i wolniutkim krokiem okrążyliśmy Statuę,wysłuchując się w jej historię. Jeśli jesteś tym zainteresowany/a, kliknij tu. :) Pomimo tłumu turystów, jest to miejsce refleksji. Przynajmiej dla mnie. Nie wiem, czy to moja melancholijna natura, ale czułam, że jestem w miejscu,które widziało tyle smutku, tęsknoty, łez i niepokoju, ale i niepohamowanej radości, że po trwającej nieskończoność podróży, w wątpliwej jakości warunkach, w końcu dotarli do upragnionego Nowego Świata! Bardzo wymownie przedstawia to pomnik, stojący na Manhattanie,przy przystanku promu :
Próbowałam sobie, chociaż w małym stopniu uświadomić, co mogli czuć ludzie, którzy zostawiwiszy swoje ojczyzny, przyjechali tu z dwiema walizkami, bez domu i pracy, i próbowali zacząć wszystko od początku (wątpię, żebym kiedykolwiek mogła chociaż w połowie poczuć, to samo co oni). Dalszej refleksji sprzyjało Muzeum Imigracji, położone na Ellis Island, na którą także można dostać się promem (zarówno z NY, jak i z New Jersey, ponieważ administracyjnie wyspa ta należy do właśnie do New Jersey).
Kiedy tylko weszliśmy do Muzeum, Vicky pobiegła do mnie ze słuchawkami i zostawiła mi swoje mp3 z włączoną piosenką. I tak przeniosła mnie w inną rzeczywistość. Aby w pełni poczuć klimat tego miejsca, polecam posłuchać i obejrzeć teledysk :
Całe Muzuem jest podzielone na 3 okresy imigracji - do początków XX wieku, do 1945 roku i obecnie. Mieliśmy zbyt mało czasu,żeby zobaczyć całość, ale i tak udało mi się zwiedzić całkiem sporo i odnaleźć całe mnóstwo polskich akcentów.
Oto i one :
Wszystko dobre, co się dobrze kończy. W zaciszu Muzeum pożegnaliśmy się z naszymi gospodarzami/przewodnikami/przyjaciółmi i wyruszyliśmy na lotnisko. Musieliśmy jeszcze odebrać bagaż z przechowalni i coś zjeść. Najpierw uciekł nam prom powrotny, potem troszkę się pogubiliśmy w Mieście, a na koniec metro miało jakiś problem i jechało strasznie długo (pociąg na lotnisko też nam uciekł). Tak więc, pomimo że wcale nie mieliśmy wolnego tempa (żadnego zatrzymywania się, jedzenie w biegu),dojazd na lotnisko zajął na....4 godziny! Chyba nie bez powodu mówią na Nowy York "Big Apple"...
Podróż powrotną był bardzo komfortowa (co nie zmienia faktu, że jednak ciężko jest spać na siedząco, nie budząc się co chwila). W pół do pierwszej w nocy podano kolację, o czwartej nad ranem - śniadanie (które na spokojnie zjedliśmy sobie na lotnisku w Amsterdamie, czekając na przesiadkę).
Swoją drogą mała anegdota - moje pierwsze spotkanie z rodakami po dwóch tygodniach, to dwóch typeczków, którzy w lotniskowej toalecie przelewali wódkę do coli i kombiniwali,w jakich proporcjach. Ech, welcome home!
A po otwarciu walizki,karteczka od celników (tak,przeszukiwaliśmy pani walizkę, bo tak)
Im dłużej myślę o Nowym Jorku,tym trafniejsze wydaje mi się zdanie, zaczerpnięte z książki o znanych nowowjorczykach, odpowiadających o swoim mieście :
Nowy Jork można kochać lub nienawidzić. Kiedy tam jesteś, czujesz się strasznie zmęczony hałasem, zapachem,duchotą i tłumem. Kiedy wracasz do domu, to zaczynasz tęsknić za tym miastem znanym głównie z filmów, za tą magiczną krainą, Ameryką. Myślę, że z takiej podróży, każdy przywozi co innego. Zwracamy uwagę na różne rzeczy i mamy różne wspomnienia. To Miasto jest tak różnorodne, że każdy znajdzie tu coś dla siebie. Tylko trzeba się wpatrzeć,przebić przez tę pierwszą zasłonę tłumu i gorąca.(Tutaj taka refleksja, czy by nie było lepiej przyjechać tu w kwietniu, bądź październiku...?).
I ile byś w Nowym Jorku nie był, i tak powiesz, że za mało.
Próbowałam sobie, chociaż w małym stopniu uświadomić, co mogli czuć ludzie, którzy zostawiwiszy swoje ojczyzny, przyjechali tu z dwiema walizkami, bez domu i pracy, i próbowali zacząć wszystko od początku (wątpię, żebym kiedykolwiek mogła chociaż w połowie poczuć, to samo co oni). Dalszej refleksji sprzyjało Muzeum Imigracji, położone na Ellis Island, na którą także można dostać się promem (zarówno z NY, jak i z New Jersey, ponieważ administracyjnie wyspa ta należy do właśnie do New Jersey).
Kiedy tylko weszliśmy do Muzeum, Vicky pobiegła do mnie ze słuchawkami i zostawiła mi swoje mp3 z włączoną piosenką. I tak przeniosła mnie w inną rzeczywistość. Aby w pełni poczuć klimat tego miejsca, polecam posłuchać i obejrzeć teledysk :
Całe Muzuem jest podzielone na 3 okresy imigracji - do początków XX wieku, do 1945 roku i obecnie. Mieliśmy zbyt mało czasu,żeby zobaczyć całość, ale i tak udało mi się zwiedzić całkiem sporo i odnaleźć całe mnóstwo polskich akcentów.
Oto i one :
Wszystko dobre, co się dobrze kończy. W zaciszu Muzeum pożegnaliśmy się z naszymi gospodarzami/przewodnikami/przyjaciółmi i wyruszyliśmy na lotnisko. Musieliśmy jeszcze odebrać bagaż z przechowalni i coś zjeść. Najpierw uciekł nam prom powrotny, potem troszkę się pogubiliśmy w Mieście, a na koniec metro miało jakiś problem i jechało strasznie długo (pociąg na lotnisko też nam uciekł). Tak więc, pomimo że wcale nie mieliśmy wolnego tempa (żadnego zatrzymywania się, jedzenie w biegu),dojazd na lotnisko zajął na....4 godziny! Chyba nie bez powodu mówią na Nowy York "Big Apple"...
Podróż powrotną był bardzo komfortowa (co nie zmienia faktu, że jednak ciężko jest spać na siedząco, nie budząc się co chwila). W pół do pierwszej w nocy podano kolację, o czwartej nad ranem - śniadanie (które na spokojnie zjedliśmy sobie na lotnisku w Amsterdamie, czekając na przesiadkę).
Swoją drogą mała anegdota - moje pierwsze spotkanie z rodakami po dwóch tygodniach, to dwóch typeczków, którzy w lotniskowej toalecie przelewali wódkę do coli i kombiniwali,w jakich proporcjach. Ech, welcome home!
A po otwarciu walizki,karteczka od celników (tak,przeszukiwaliśmy pani walizkę, bo tak)
Im dłużej myślę o Nowym Jorku,tym trafniejsze wydaje mi się zdanie, zaczerpnięte z książki o znanych nowowjorczykach, odpowiadających o swoim mieście :
Nowy Jork można kochać lub nienawidzić. Kiedy tam jesteś, czujesz się strasznie zmęczony hałasem, zapachem,duchotą i tłumem. Kiedy wracasz do domu, to zaczynasz tęsknić za tym miastem znanym głównie z filmów, za tą magiczną krainą, Ameryką. Myślę, że z takiej podróży, każdy przywozi co innego. Zwracamy uwagę na różne rzeczy i mamy różne wspomnienia. To Miasto jest tak różnorodne, że każdy znajdzie tu coś dla siebie. Tylko trzeba się wpatrzeć,przebić przez tę pierwszą zasłonę tłumu i gorąca.(Tutaj taka refleksja, czy by nie było lepiej przyjechać tu w kwietniu, bądź październiku...?).
I ile byś w Nowym Jorku nie był, i tak powiesz, że za mało.
Komentarze
Prześlij komentarz