Kiedy miałam 15 lat, dostałam na urodziny taki oto plakat :
Tak,to właśnie Most Brookliński. Zawisł sobie nad moim łóżkiem w towarzystwie tych dwóch znamienitych panów:
Codziennie po obudzeniu to właśnie był mój pierwszy widok. I tak dzień w dzień marzyłam o tym, że nadejdzie taki moment, kiedy pojadę spełnić swój American Dream...
Wciąż nie mogę uwierzyć,że ten dzień w końcu nadszedł!
Razem z Matim, po kilkumiesięcznych przygotowaniach lecimy do USA. Masa stresu, mnóstwo formalności. Do dzisiaj wspominam proces ubiegania się o wizę. Amerykanie silnie się bronią przed przybyciem imigrantów, to trzeba im przyznać. Najpierw trzeba wypełnić przydługi formularz, w którym brakuje tylko pytania o numer buta i imię ulubionego pluszaka z dzieciństwa. Następnie trzeba odbyć poważną rozmowę z urzędnikiem w ambasadzie i przekonać go,że Ty tylko na wakacje i że tak, masz pieniądze,żeby za nie zapłacić (swoją drogą, po co wydawać 170$ na wizę, jeśli i tak się nie ma środków, żeby tam pojechać...?). Jednym słowem szaleństwo. Ostatni etap tejże, jakże emocjonującej, procedury miał miejsce na lotnisku JFK. Po wyjściu z samolotu zostaliśmy skierowani do wielkiej sali obwieszonej amerykańskimi flagami. Prawdziwy przedsionek Nowego Świata dla imigrantów. Naprawdę,tak właśnie się poczułam. Najpierw trzeba zrobić skan paszportu i wizy i maszyna robi Ci zdjęcie.
I znowu po spędzeniu trochę czasu w kolejce trzeba stanąć przed obliczem kolejnego urzędnika i odpowiadać na pytania "Dlaczego tu jesteś?", "Na ile?", "Ile masz pieniędzy?". Na szczęście nie odesłano nas z powrotem do domu. Zwłaszcza po takiej długiej podróży. Wyruszyliśmy bowiem o 12.25 polskiego czasu i o 14.30 byliśmy w Amsterdamie, gdzie mieliśmy prawie 3 godziny na przesiadkę.Na szczęście lotnisko w stolicy Holandii jest bardzo przyjemne i szybko tam płynie czas :) Stworzona została strefa z drzewami,leżakami i odgłosami natury prosto z głośnika!
O 17.20 odlecieliśmy ogromnym, dwupiętrowym samolotem, o pięknej nazwie "City of Vancouver" (!) do Nowego Jorku.
Miałam bardzo mieszane uczucia co do tak długiego lotu, ale na szczęście był bardzo przyjemny. Mieliśmy koce, poduszki i własne monitory (chociaż co do tego ostatniego, to akurat była awaria...).No i to jedzenie co chwila, nawet nie było się kiedy zdrzemnąć!
Tak więc wyladowaliśmy o godzinie 19.25 czasu amerykańskiego (1.25 czasu polskiego) i po odbyciu niezbędnych formalności w końcu zobaczyliśmy się z naszymi gospodarzami! Vicky i Phil to moi dobrzy znajomi i to właśnie oni będą naszymi przewodnikami i współlokatorami przez najbliższe 15 dni. Nasza prawdziwa,amerykańska podróż rozpoczęła się już pierwszego dnia - po drodze z lotniska zajechaliśmy na pizzę do baru, a tam oczywiście mecz baseball'a. Następnie pomkneliśmy autostradą do East Hampton w rytmie country i Elvisa. Ameryka jak się patrzy!
Codziennie po obudzeniu to właśnie był mój pierwszy widok. I tak dzień w dzień marzyłam o tym, że nadejdzie taki moment, kiedy pojadę spełnić swój American Dream...
Wciąż nie mogę uwierzyć,że ten dzień w końcu nadszedł!
Razem z Matim, po kilkumiesięcznych przygotowaniach lecimy do USA. Masa stresu, mnóstwo formalności. Do dzisiaj wspominam proces ubiegania się o wizę. Amerykanie silnie się bronią przed przybyciem imigrantów, to trzeba im przyznać. Najpierw trzeba wypełnić przydługi formularz, w którym brakuje tylko pytania o numer buta i imię ulubionego pluszaka z dzieciństwa. Następnie trzeba odbyć poważną rozmowę z urzędnikiem w ambasadzie i przekonać go,że Ty tylko na wakacje i że tak, masz pieniądze,żeby za nie zapłacić (swoją drogą, po co wydawać 170$ na wizę, jeśli i tak się nie ma środków, żeby tam pojechać...?). Jednym słowem szaleństwo. Ostatni etap tejże, jakże emocjonującej, procedury miał miejsce na lotnisku JFK. Po wyjściu z samolotu zostaliśmy skierowani do wielkiej sali obwieszonej amerykańskimi flagami. Prawdziwy przedsionek Nowego Świata dla imigrantów. Naprawdę,tak właśnie się poczułam. Najpierw trzeba zrobić skan paszportu i wizy i maszyna robi Ci zdjęcie.
I znowu po spędzeniu trochę czasu w kolejce trzeba stanąć przed obliczem kolejnego urzędnika i odpowiadać na pytania "Dlaczego tu jesteś?", "Na ile?", "Ile masz pieniędzy?". Na szczęście nie odesłano nas z powrotem do domu. Zwłaszcza po takiej długiej podróży. Wyruszyliśmy bowiem o 12.25 polskiego czasu i o 14.30 byliśmy w Amsterdamie, gdzie mieliśmy prawie 3 godziny na przesiadkę.Na szczęście lotnisko w stolicy Holandii jest bardzo przyjemne i szybko tam płynie czas :) Stworzona została strefa z drzewami,leżakami i odgłosami natury prosto z głośnika!
O 17.20 odlecieliśmy ogromnym, dwupiętrowym samolotem, o pięknej nazwie "City of Vancouver" (!) do Nowego Jorku.
Miałam bardzo mieszane uczucia co do tak długiego lotu, ale na szczęście był bardzo przyjemny. Mieliśmy koce, poduszki i własne monitory (chociaż co do tego ostatniego, to akurat była awaria...).No i to jedzenie co chwila, nawet nie było się kiedy zdrzemnąć!
Tak więc wyladowaliśmy o godzinie 19.25 czasu amerykańskiego (1.25 czasu polskiego) i po odbyciu niezbędnych formalności w końcu zobaczyliśmy się z naszymi gospodarzami! Vicky i Phil to moi dobrzy znajomi i to właśnie oni będą naszymi przewodnikami i współlokatorami przez najbliższe 15 dni. Nasza prawdziwa,amerykańska podróż rozpoczęła się już pierwszego dnia - po drodze z lotniska zajechaliśmy na pizzę do baru, a tam oczywiście mecz baseball'a. Następnie pomkneliśmy autostradą do East Hampton w rytmie country i Elvisa. Ameryka jak się patrzy!
Komentarze
Prześlij komentarz