Nadszedł moment, żeby opowiedzieć trochę o miejscu, w którym mieszkamy. Long Island jest naprawdę wyspą, która jest połączona z lądem mostem na wysokości Nowego Jorku. Tak więc,jak pisałam przy okazji wyjazdu na północ stanu, żeby wydostać się z wyspy, zawsze trzeba przejechać przez Miasto.
Long Island kojarzone jest najczęściej z bogatymi mieszkańcami miasta, którzy przyjeżdżają tu na weekendy czy wakacje. Dużą część zabudowy wyspy stanowią zatem domki letniskowe, właściwie same prywatne. W bezpośredniej bliskości oceanu można spotkać hotele, ale są one w mniejszości. Mieszkanie na Long Island zdecydowanie nie jest tanie. Vicky stwierdziła,że jest to jedno z najdroższych miejsc w całych Stanach! Nic więc dziwnego, że domy zaczynają się tutaj od 1.000.000$! I to nie rezydencje - zwykłe, małe domki z 3-4 pokojami bez specjalnego widoku z okien (nie no, dobra, to jednak jest dziwne...). Bądź co bądź, okolica jest przepiękna. Niewielkie domki i mnóstwo zieleni. Ruch jest stosunkowo mały, więc jest to raj dla zwierząt. Nigdy w życiu nie widziałam z bliska sarny, a tu widzę je codziennie po kilka razy! I do tego ten śpiew ptaków (przypomniałam sobie jak brzmi :D),które lubią mnie budzić o wschodzie słońca.
Long Island kojarzone jest najczęściej z bogatymi mieszkańcami miasta, którzy przyjeżdżają tu na weekendy czy wakacje. Dużą część zabudowy wyspy stanowią zatem domki letniskowe, właściwie same prywatne. W bezpośredniej bliskości oceanu można spotkać hotele, ale są one w mniejszości. Mieszkanie na Long Island zdecydowanie nie jest tanie. Vicky stwierdziła,że jest to jedno z najdroższych miejsc w całych Stanach! Nic więc dziwnego, że domy zaczynają się tutaj od 1.000.000$! I to nie rezydencje - zwykłe, małe domki z 3-4 pokojami bez specjalnego widoku z okien (nie no, dobra, to jednak jest dziwne...). Bądź co bądź, okolica jest przepiękna. Niewielkie domki i mnóstwo zieleni. Ruch jest stosunkowo mały, więc jest to raj dla zwierząt. Nigdy w życiu nie widziałam z bliska sarny, a tu widzę je codziennie po kilka razy! I do tego ten śpiew ptaków (przypomniałam sobie jak brzmi :D),które lubią mnie budzić o wschodzie słońca.
Mieszkamy w miasteczku o nazwie East Hampton,które znajduje się, jak sama nazwa wskazuje, na wschodzie wyspy. Jest bardzo rozległe, na tyle, że z części w której jesteśmy, bez samochodu ani rusz (tzn. można, ale nie mam ochoty na spacer do sklepu 2 godziny w jedną stronę). Tak więc, kiedy Vicky jest w pracy weekendowymi wieczorami, spacerujemy sobie po ścisłej najbliższej okolicy. Na szczęście znaleźliśmy dojście do plaży, co nie było łatwe, zważywszy na fakt, że dostępu do oceanu bronią dzielnie prywatne posesje. Ale udało się!
Plaża co prawda nie jest tak piękna jak u nas, ale zawsze coś.
W tym miejscu piasek zajmuje bardzo wąski pas, reszta to kamienie i tony muszli. Tutaj musi nastąpić opowieść, o tym jak mam traumę od zbierania tych ostatnich. No więc Monika, jak to Monika, cała szczęśliwa,że muszelki i że takie wielkie i tak dalej, chodzi sobie i zbiera. I nagle widzi bardzo ciekawą muszlę.Podnosi, ale wydaje jej się jakaś trochę dziwna..
-Mateusz, nie uważasz,że ta muszla ma oczy?
-No nie wiem, tak jakby trochę.
*rzucam z obrzydzeniem*
-Chyba mogę żyć bez niej.
Dalszy spacer zweryfikował moje wątpliwości. Tak,ta muszla miała oczy. Bo to była skorupa martwego kraba.
*Kurtyna *
Zdjęcie dla przestrogi (gdyby to była ta, która znalazłam jako pierwszą, to bym jej na pewno nie podniosła, ale znalazłam wersję bez nóg...)
Brrrrr, to wspomnienie nie należy do najprzyjemniejszych. Wróćmy jeszcze na chwilę do East Hampton. Posiada ono jedną piękną,szeroką plażę z mięciutkim piaseczkiem, ale jest ona własnością prywatnego klubu... Na szczęście tu znowu przydały się znajomości, bo okazało się, że ojczym naszej gospodyni jest wiceprezesem powyższego klubu,tak więc mogliśmy się delektować przepięknym zachodem słońca w pięknym otoczeniu.
Jeśli chodzi o centrum miasteczka, to jest ono niewielkie, ale bardzo urokliwe. Każdy budynek jest inny, ale przeważająca część jest wybudowana w stylu a'la industrialnym. Wszystkie wyglądają świeżo, jakby ktoś właśnie skończył je malować i bardzo elegancko, tak samo jak sklep, które się w ich mieszczą. Wspominałam już, że to jedno z najdroższych miejsc w USA, prawda...? No więc właśnie, o 3/4 sklepów nigdy nie słyszałam, a nawet jeśli,to i tak w życiu bym się nie wypłaciła. Stać mnie tam tylko na Starbucks'a (o dziwo, w przeliczeniu ceny porównywalne jak w Polsce). Ponieważ nie mieszkamy blisko,to w centrum byliśmy może 2 razy...?
Życie w East Hamptons płynie nam bardzo wolno. Naprawdę sobie odpoczywamy. Warto tutaj wspomnieć o naszej tutejszej niedzieli. Rano pojechaliśmy do kościoła. Jak wiadomo,katolicyzm nie jest w Stanach wiodącym nurtem chrześcijaństwa (aż 51% Amerykanów uważa się za protestantów -zgodnie z badaniami z 2007 roku), tak więc nie spodziewaliśmy się ogromu ludzi. I tak właśnie było. Kościółek był niewielki,ale wypełniony po brzegi. Pani organistka i towarzyszące jej śpiewające panie były ubrane jak chór u baptystów,co mnie naprawdę zaskoczyło,bo myślałam,że to bardziej protestancka domena. W takim malutkim kościele naprawdę można było odczuć prawdziwą wspólnotę, wszyscy się znali. Po mszy,ksiądz proboszcz czekał na każdego,żeby pogadać z nim i wymienić uścisk dłoni. Powiedzieliśmy,że jesteśmy turystami Polakami. Na co ksiądz: "Really? No kidding! Ok guys,stay cool!". Poprawił mi tym humor :)
Nasza niedziela w East Hampton przebiegała pod znakiem polskim,gdyż następnie, w domu mamy Vicky przygotowaliśmy pierogi i czerwony barszcz. Domownicy wręcz nie mogli uwierzyć,że zamierzamy przygotować wszystko sami od zera. "Widzieliście,ona będzie robić ciasto!". To tylko potwierdza stereotyp,że Amerykanie lubią tak zrobić,żeby się nie narobić w kuchni...
Mowiąc o Long Island, należy wspomieć jeszcze o dwóch miejscach. Okolica jest bardzo zielona,co jest spowodowane także mnogością parków krajobrazowych i rezerwatów przyrody. Udało nam się odzwiedzić jeden z nich,położony w miejscowości Sag Harbor, rezerwat Elizabeth A. Morton National Wildlife Refuge(strona rezerwatu).
Była to świetna okazja,żeby poobserować z bliska florę i faunę Ameryki Północnej. I tak oto wypatrzyliśmy:
Była to świetna okazja,żeby poobserować z bliska florę i faunę Ameryki Północnej. I tak oto wypatrzyliśmy:
Ostatnim miejsce,o którym chciałabym wspomnieć,jest miasteczko Montauk. Znajduje się ono na samym końcu wyspy i ma zdecydowanie najbardziej "oceaniczny" charakter.
Fale w tym miejscu są tak duże, że można surfować. Co za tym idzie, wszędzie można się natknąć na surfingowe deski i oferty nauki. W pobliskich barach można spróbowac lokalnych specjałów. My posmakowaliśmy homara:
Mówiąc o Montouk nie można zapomnieć o tutejszej latarni morskiej,wybudowanej w 1796 roku. Rozciąga się z niej przepiękny widok na okolicę.
W trakcie naszego zwiedzania Long Island,nie mogło oczywiście zabraknąć wizyty w Straży Pożarnej (dzięki uprzejmości Phila,który jest strażakiem ochotnikiem w Montauk). Pomimo,że służą tam tylko i wyłącznie ochotnicy,jednostka jest wielka i świetnie wyposażona. Największe wrażenie zrobił na mnie ich "game room". Stół do bilarda,do pokera, skórzane kanapy i dwa plazmowe telewizory, a na koniec bar,jak żywcem wyjęty z jakiegoś pubu. Mają rozmach,skubani.
Komentarze
Prześlij komentarz