Następny post miał być o East Hampton, ale czas biegnie tak szybko, że nawet nie zauważyłam,kiedy nadszedł moment naszego wyjazdu na północ stanu i ten temat wysunął się na prowadzenie. Vicky mówiła o tym już od dawna i bardzo cieszyła się na myśl, że może nam pokazać jedno ze swoich ulubionych miejsc w Ameryce. No więc, od początku. Wyruszyliśmy z samego rana,o 5.45,zaraz po tym jak Philip wrócił z nocnej służby (jest policjantem). Czekała nas 6- godzinna podróż. Ponieważ mieszkamy na północy Long Island, które jak sama nazwa wskazuje,jest wyspą (długą wyspą), musieliśmy przejechać ją całą i mostem przedostać się do Nowego Jorku, aby potem jechać na północ stanu. Niestety nie ma innej drogi, bo wyspa jest połączona z lądem tylko w jednym miejscu. A z racji poniedziałku chcieliśmy ominąć korki i ten tłum ludzi jadących do pracy do Nowego Jorku . Tak więc ruszyliśmy. Po przejechaniu przez miasto i rzekę Hudson (ta rzeka jest szersza niż przeciętne polskie jezioro!), skierowaliśmy się autostradą na północ. Stan Nowy Jork jest bardzo zielonym stanem. Ma przepiękne góry, ogrom lasów i chyba z kilkanaście (jeśli nie więcej) parków krajobrazowych. To wszystko można było zobaczyć po drodze. Lecz prawdziwie piękne widoki zaczęły się pod sam koniec, w miarę zbliżania się do Jeziora George.
Jezioro to nazywane jest Królową Amerykańskich Jezior. Ma 32 mile długości (coś około 52 km) i od 1,7 do 5,0 km szerokości: jest dość głębokie (maks. 76 m). Podążając za Wikipedią jest to "długie, wąskie jezioro mezotroficzne znajdujące się u podnóży południowo-wschodnich stoków łańcucha górskiego Adirondack, w stanie Nowy Jork. Leży w górnej partii Wielkiej Doliny Appalchów i ku północy łączy się z jeziorem Champlain, a przez nie z dorzeczem rzeki Św.Wawrzyńca, na historycznym szlaku prekolumbijskich Indian wiodącym na północ z doliny rzeki Husdon, na trasie z Albany do Montrealu." I byłabym zapomniała - woda w jeziorem jest tak czysta, że widać dosłownie wszystko, i w dodatku jest zdatna do picia (woda w jeziorze zdatna do picia!). Widok z szosy (a ta biegnie dookoła jeziora) jest absolutnie niesamowity. Człowiek ma wrażenie obcowania z piękną, niczym niezmąconą przyrodą. Prawdziwe miejsce, by w pełni odpocząć od codziennego zgiełku. Dookoła wybrzeża przycupnęły sobie niewielkie miasteczka. Co ciekawe, niektóre z nich mają europejskie nazwy, przejeżdżaliśmy m.in. przez Hagę. Każde z nich wygląda prawie tak samo - jadąc z południa po prawej stronie mamy domy i ośrodki /domki wczasowe,umiejscowione na terenie schodzącym do jeziora, z lewej natomiast mamy strome, pełne skał i porośnięte drzewami,zbocze gór. Co nie zmienia faktu, że i na tej górzystej stronie mieszkają ludzie. Czasami jedziesz i myślisz, że jesteś na totalnym odludziu, wszędzie tylko dzikie zbocza, a tu nagle przy jakimś bardzo stromym podjeździe pojawia się skrzynka na listy (jedyny sygnał, że gdzieś tam w lesie, nie wiadomo jak daleko od drogi, jest dom mieszkalny). Jak widać, miejscowi żyją głównie z turystyki. Co kilka metrów napotykamy kolejny motel /hotel/domki. Prawie każdy z tych ośrodków oferuje basen, co wygląda dosyć groteskowo, bo większość z nich umiejscowionych jest tuż przy drodze przelotowej, ot takie niewielkie baseny otoczone siatką, tuż przy pędzacych samochodach. Wątpliwa przyjemność... No nic, o ile te miejsca nie były zbyt komfortowe, to te położone dalej od drogi z pewnością pozwalały na pełen odpoczynek. I takie właśnie było miejsce, do którego myśmy zmierzali. Położone na bocznej drodze od miasteczka Bolton Landing, leżące tak naprawdę nad malutkim jeziorkiem Troat Lake - ośrodek o nazwie Twin Pines. Jest prowadzony przez rodzinę Vicky, ona sama zwykła tu spędzać każde lato z całą gromadą kuzynów. Tak więc już wiadomo, czemu to miejsce jest dla niej takie ważne. Twin Pines składa się z motelu i kilkunastu domków wczasowych oraz maleńkiej plaży i przystani kajakowej. Jest odsunięta od bardziej ludnych miejsc, przez co nie ma tam tłoku i hałasu. Domek,w którym zamieszkaliśmy, składał się z trzech pokoi, kuchni, łazienki i krytej werandy. Poza tym na zewnątrz był metalowy grill i miejsce na ognisko (przygotowano nawet drewno!).
Jako że cała nasza czwórka jest ogromnymi fanami zwiedzania, nie skupiliśmy się na siedzeniu na plaży (aczkolwiek takie momenty też były - słoneczko, cieplutka i czyściutka woda- pełen relaks). Pierwszego dnia udaliśmy się do Lake George Village - jednego z największych miasteczek dookoła jeziora. Słynie nie tylko z przecudnych widoków na jezioro i góry, ale także z fortu, zbudowanego podczas wojny francusko-indiańskiej pod koniec XVIII wieku. Niestety obecny fort jest tylko bardzo wierną (opartą na prawdziwych rysunkach i planach) repliką oryginału, ponieważ ten spłonął w trakcie wyżej wspomnianej wojny. No właśnie, zapomniałam wspomnieć, że obszar, na którym leży jezioro,był zamieszkiwany przez plemię Mohawków. Prawdziwi Indianie! Jak dla mnie to ekscytujące, bo Indianie zawsze byli dla mnie czymś mitycznym,a tu proszę : mogę na własne oczy obejrzeć kawałek historii z nimi w roli głównej! Z wizyty w forcie dowiedzieliśmy się, jak wyglądało życie żołnierzy i ich rodzin, jakiej broni używali (pokaz wystrzału z armaty też był w programie), ale także tego, że przez długi czas Jezioro George nazywało się Lac du Saint Sacrement, nazwane tak przez pierwszego Europejczyka, który zobaczył jezioro,świętego misjonarza, Francuza Issaca Joques'a, który przybył tu w XVII wieku, by nawracać Indian (niestety przypłacił to śmiercią z ich rąk).Obecna nazwa nawiązuje do brytyjskiego króla Georga II.
W ramach zwiedzania wspieliśmy się także na wzgórze, na którym rozegrała się bitwa w wojnie francusko-indiańskiej.
I wciąż podziwialiśmy przepiękne widoki.
Kolejnym odwiedzonym przez nas miasteczkiem, było pobliskie Bolton Landing. Typowo turystyczna mała miejscowość, z uroczymi małymi domkami i toną sklepów z pamiątkami.
Ostatnim z miasteczek była Ticonderga.
Brzmi egzotycznie, prawda? To indiańska nazwa, oznaczająca "połączenie dwóch wodnych dróg". Dlaczego? Ticonderga leży na czubku Lake George, ale także przy Lake Champlain. Wydawało się, że Lake George jest ogromne z tymi swoimi 52 km długości, ale kiedy spojrzałam na mapę, zastanawiałam się czy aby zastosowano tutaj identyczną skalę dla obu jezior. No cóż,tak. Lake Champlain ma 180 km długości! Wracając do Ticondergi. Czytałam kiedyś amerykańską powieść, w której użyto określenia "senne miasteczko". To określenie odnosi się w 100% do Ticondergi. Takie prawdziwe "gdzieś tam w Ameryce". Ma ona ok 5000 mieszkańców. Teoretycznie, bo na ulicy praktycznie nikogo się nie spotyka. Wszystko jakieś takie opustoszałe, witryny jakieś takie przykurzone, nie za bardzo wiadomo, czy ten lokal to jest jeszcze otwarty, czy biznes już dawno się zwinął. Miasto jest pełne przepięknych domów, ale w większości bardzo zaniedbanych. Jednakże są miejsca, którymi może się pochwalić. Ma park z wodospadem, w którym woda jest turkusowa, jak w jakimś egzotycznym kraju.
Z niewielkiego muzeum / biura informacji turystycznej dowiedzieliśmy się, że są tu produkowane używane przez wszystkich Amerykanów, ołówki (też zakupiłam sobie jeden).
Poza tym, także tutaj możemy znaleźć fort - Fort Ticonderga (klik). Nie wiem czemu, ale bardzo się cieszę z odwiedzin w tym miejscu, bo było inne niż wszystkie, takie ciche,spokojne, lekko niepokojące,ale ciekawe. A droga do niego była wprost bajkowa.
Szybciutko zleciały te nasze 3 dni na północy stanu. Ale wspomnienia są niesamowite. Przepiękna przyroda i nieziemski zapach iglastego lasu, który roznosi się wszędzie wokół ( na szczęście można go zabrać ze sobą w postaci przeróżnych gadżetów dostępnych dla turystów). Ach, i nie zapominajmy o jedzeniu. Tak, pieklismy pianki (jak prawdziwi Amerykanie), żeby potem je zjeść z czekoladą i krakersami. Przeokrutnie słodkie, ale pyszne!
Jeśli kiedykolwiek będę mieć okazję, żeby wrócić w te strony, to na pewno to zrobię, bo dla tej przecudnej przyrody naprawdę warto!
Komentarze
Prześlij komentarz