Przejdź do głównej zawartości

4.3 Nowy Jork - Dzień 1

W końcu nadszedł ten dzień! Jedziemy do Nowego Jorku. Wbrew pozorom nie jest to tak bardzo blisko, jak się pierwotnie wydawało,dlatego zdecydowaliśmy się, by pojechać do Miasta na 3 dni.
Po przeanalizowaniu wszystkich opcji dojazdu, zdecydowaliśmy się na pociąg. Jeżdżą one dosyć rzadko (bo w weekendy raz na 3 godziny...), tak więc ruszyliśmy pociągiem już o 7.30. Czekała nas ponad 2-godzinna podróż. W drodze do pociągu przyjechaliśmy przez na wpół uśpione jeszcze miasto (w końcu kto wstaje o 6 w niedzielę...?). a jednak znaleźli się na drodze już pierwsi biegacze i spacerowicze. Kiedy przejeżdzaliśmy koło budynku Straży Pożarnej, minął nas prywatny pick-up z niebieskim "kogutem", zaraz potem z dwóch stron nadjechały kolejne dwa. To strażacy ochotnicy zjeżdżali się do strażnicy.Świątek, piątek czy niedziela, służba nie drużba. Ale czy to nie świetne, że mogą mieć sygnały świetlne w swoich własnych samochodach, żeby szybciej przyjechać na alarm?
Wracając do tematu, o 7.30 wsiedliśmy do pociągu jadącego do nowojorskiej stacji Jamaica. Podróż przebiegła bardzo wygodnie, bo pociąg, choć na to nie wyglądał, jechał bardzo cicho.





Okej, jesteśmy w Nowym Jorku. Niestety już na wstępie czekała nas mała zmiana planów,ponieważ miejsce,w którym mieliśmy spać (po znajomości), okazało się być nieaktualne...  Na szybko zarezerwowaliśmy więc sobie nocleg, bo coś trzeba było zdecydować, skoro już znaleźliśmy się w Mieście. Byliśmy już nieco zmęczeni i zdegustowani, bo straciliśmy bardzo dużo czasu na jeżdżenie po mieście od jednego lokum do drugiego. No i ten gorąc,coś niesamowitego -oblepia człowieka w 3 sekundy i tak się chodzi do późnego wieczora w tej duchocie. Tragedia... No więc jak już w końcu dotarliśmy do naszego hotelu, to byliśmy wycieńczeni. Ale nie, nie -Nie śpimy, zwiedzamy! Szybciutko przebraliśmy się i pobiegliśmy do miasta. Jakie jest moje pierwsze wrażenie? Moloch, moloch i jeszcze raz moloch. Wieżowców jest tak dużo, że czułam się, jakbym chodziła w wąwozie. Godziny szczytu są tu chyba cały dzień i wszyscy trąbią.Non Stop. No i straszny brud i dziwny zapach. Śmieci leżą na ulicach, luzem lub w workach, wszędzie są kałuże czegoś dziwnego. Trochę mnie to przeraziło. Jeśli chodzi o ludzi, to tak, nic już tu nikogo nie dziwi. Można tu spotkać ludzi przedziwnie ubranych, śpiewających na cały peron metra i nikt na nich nie patrzy. Człowiek po prostu wtapia się w tłum. A tłum ten jest nadzwyczaj kolorowy. Dużo jest tu Azjatów i Afroamerykanów, ale najczęściej slyszanym językiem, zaraz po angielskim, jest hiszpański. I to do tego stopnia, że można znaleźć tu gazety po hiszpańsku, a także oficjalne państwowe ogłoszenia i komunikaty. No cóż, jednym słowem, można tu spotkać dosłownie cały świat.











Przejdźmy do przyjemniejszych opowieści, żeby nie było, że tylko same złe rzeczy tu spotykam. Z racji tego, że była niedziela, poszliśmy do kościoła. A te mają w Nowym Jorku to do siebie, że wyłaniają się nagle z pomiędzy kamienic i biurowców. I tak właśnie było w przypadku kościoła św. Franciszka Ksawerego na Manhattanie. Przepiękny kościół i przepiękna liturgia. Co ciekawe, do mszy służyli świeccy ludzie, zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z tym. Na wstępie wszyscy wierni przedstawili się sobie, co uczyniło tę mszę jeszcze piękniejszą. Także śpiewy były wspaniałe, trochę po angielsku, trochę po hiszpańsku (!).Ciekawe doświadczenie.  Po wyjściu z kościoła, ksiądz czekał na wszystkich, żeby usciskać rękę i porozmawiać chwilę. Spotkałam się z tym po raz drugi i wciąż mnie to urzeka i tak jakoś cieplej się robi na sercu. Powiedzieliśmy, że jesteśmy turystami z Polski i otrzymaliśmy dużo serdeczności, wraz z zapewnieniem o modlitwie o naszą szczęśliwą podróż powrotną.




Po Mszy udaliśmy się do jednego z wieżowców na taras widokowy. Ten był jednym z niższych, bo "tylko" na 77 piętrze. Ludzi chamara, zwłaszcza że zbliżał się zachód słońca, ale wrażenia niesamowite.






Ale żeby nie było tak słodko, to przez przypadek zrobiliśmy sobie najdroższe zdjęcie w całej naszej wspólnej karierze. W pakiecie (dodawanym do biletu) mieliśmy dwa zdjęcia robione po drodze przez tamtejszych fotografów. Nie wiedzieliśmy tylko w jakiej formie je potem dostaniemy. Okazało się,że w formie elektronicznej, ale zanim się w tym zorientowaliśmy, to poprosiliśmy o wydruk konkretnego zdjęcia i musieliśmy za nie zapłacić 15$. Ech, witaj Nowy Jorku!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

5.3 Garść końcowych przemyśleń

Słów kilka o Golem. Jest to miejsce typowo wczasowe. Wzdłuż plaży ciągnie się długi rząd hoteli, a przed nimi mozaika złożona z kolorowych parasoli. Przez kawałek miejscowości ciągnie się deptak. Mateusz powiedział:"Nie napisałaś wcześniej, że deptak jak w Kołobrzegu". Tak więc piszę o tym teraz. Wieczorem cała ta turystyczna masa wylega na ten deptak, prezentując swoją opaleniznę i ciuszki (dlaczego nikt mi nie powiedział, że na każdy wieczór muszę mieć inną sukienkę...?!). To miejsce, poza rolą wybiegu, pełni też rolę handlową. Po prawej i lewej stronie można znaleźć stragany z pamiątkami i jedzeniem, atrakcje z wesołych miasteczek typu strzelnica czy samochodziki. I te ludzkie pielgrzymki tak chodzą w te i we wte, najpierw deptakiem, a potem brzegiem morza - deptak na szczęście nie ciągnie się przez całą miejscowość - do naszego hotelu już nie dociera, tak więc wieczorami mogliśmy spokojnie posiedzieć ma tarasie, bez tych chmar ludzi paradujących przed naszym nosem.

2.6. Debrecen i piękne winnice Tokaju

Rozpoczynam zwiedzanie wschodu Węgier! W mój pierwszy dzień w Hajdudorog obudziłam się wypoczęta. Ach,co za cudny poranek na węgierskiej wsi! Cisza, spokój, słońce i świeże powietrze... Sounds perfect! Spokojnie, nie poganiana przez nikogo, poszłam coś zjeść. Zasiedliśmy z Levim w kuchni, która warta jest poświęcenia jej kilku słów, ponieważ jest lekko niestandardowa. Tata Leviego zajmuje się handlem starociami, jeździ po całym kraju, skupuje, sprzedaje, ale co ładniejsze drobiazgi zostają właśnie w kuchni. Ściany całe zawieszone są starymi łyżkami, dzbanuszkami,garnuszkami i innymi przedmiotami użytku codziennego. Całości dopełniają ręcznie tkane ściereczki i obrusiki,niektóre z motywami kwiatowymi, inne z wierszykami i przysłowiami. Cała kuchnia ma w sobie coś niesamowitego i nieuchwytnego. Odbicie przeszłości? Zapach folkloru? Radość życia bez pędu i pośpiechu? Wiem jedno. Czuję się tu świetnie. Jakby miasto i cała cywilizacja była lata świetlne stąd. Nie chodzi o to,że ludzie tu n

2.4. Balaton-czyli jak żyć w kraju bez morza?

I tak zostałam sama w Siófok. Siófok?Sama? Cofnijmy się do początku,czyli do 15 sierpnia. Wraz z Beatą i jej mamą pojechałyśmy pociągiem z dworca Deli do Siófok,czyli największego miasta na południowym wybrzeżu Balatonu. Wikipedia pisze o Balatonie tak: Balaton, Jezioro Błotne  – największe  jezioro   Węgier  i zarazem  Europy Środkowej , położone w południowo-zachodnich Węgrzech, na  Nizinie Panońskiej , u południowych podnóży  Lasu Bakońskiego , około 80 km od  Budapesztu . Powierzchnia 592 km² Wymiary 77 × 14 km Głębokość • średnia • maksymalna 3,2 m 12,2 m Wysokość  lustra 104 m n.p.m. Podróż trwała króciutko,bo tylko 1,5h.W międzyczasie omal nie doprowadziłyśmy konduktora do zawału naszymi polskimi legitymacjami.Wybałuszył oczy,ale nic nie powiedział.Dobrzy ci Węgrzy,litościwi dla bratanków. :) Po drodze przejeżdzałyśmy przez Szekesfehervar,czyli dawną stolicę kraju( dopisać do listy "do zobaczenia" na następną podróż!). Po ponad godzinie tory kolejowe prawi