Ostatnim etapem tegorocznej podróży były odwiedziny u Leviego. Nie wiedzieliśmy się 2 lata! Levi miesza we wschodniej części Węgier, w rejonie hajduckich wiosek i miasteczek. Najbliższe duże miasto,to oddalone o godzinę drogi Debrecen. To,że Węgrzy są gościnni,to już wiem nie od dzisiaj. Ale że aż tak gościnni... Levi i jego rodzina oddali do naszej dyspozycji cały dom, w którym niegdyś mieszkała ich babcia! Domek niewielki, ale bardzo przyjemny. Można w nim było odczuć prawdziwy klimat węgierskiej małej miejscowości. Nie da się tego klimatu sprecyzować,ale był tam,taki nie do opisania. Gościnność tych wspaniałych ludzi poszła jednak jeszcze dalej. Kiedy moja mama otworzyła lodówkę,żeby schłodzić napój, okazało się,że jest ona pełna jedzenie. Gospodarze zapatrzyli nas we wszystko-ser,masło,kiełbasy. Przynieśli warzywa i owoce z własnego ogrodu,a także kupili herbatę i kawę. Zatkało nas... Przez te 3 dni,które tam spędziliśmy,otrzymaliśmy z ich strony tyle bezinteresownej życzliwości,że aż serce rośnie, kiedy o tym myślę. Każdego wieczoru spotykaliśmy się w ich domu (lub ogrodzie), by wspólnie jeść, spędzać czas i pić Tokaj! Pomimo lekkiej bariery językowej wszyscy czuli się wspaniale. Cisza,spokój, czas tak wolno płynie,nikt się nie spieszy. Jeśli chcecie odpocząć od wszystkiego,zapraszam na wschód Węgier. Ten region to gwarantuje.
Pierwszego wieczoru Levi przyrządził dla nas makaron z serem i skwarkami. Ale nie byli jaki,bo od początku do końca robiony w żeliwnym garnuszku nad ogniskiem! Coś pysznego!
Następnego dnia był 20 sierpnia. Jeśli jeszcze nie wiecie,to bardzo ważny dzień na Węgrzech - święto narodowe ( jak nasz 11 listopada). Dwa lata temu byłam tego dnia w Budapeszcie (pisałam o tym w poście "A o wschodzie słońca przekroczymy Cisę"-polecam!). Tym razem w planach było Debrecen i Festiwal Kwiatów.
Pokręciliśmy się po kampusie uniwersyteckim i udało nam się nawet wejść na widokową wieżę ciśnień.
Następnie udaliśmy się do Muzeum Deri. Jest to cudowne muzeum, o którym też już pisałam 2 lata temu (click!), ale ponieważ je uwielbiam,nie mogłam sobie odmówić pójścia jeszcze raz,zwłaszcza że w święto narodowe wstęp był bezpłatny. Przy kasie pierwsza niespodzianka-mieli nawet foldery po polsku <3. Ale największa z niespodzianek czekała wewnątrz. Okazało się,że od mojego ostatniego pobytu muzeum przeszło generalny remont. Chciałabym skupić się zwłaszcza na jednej z sal, która mnie zachwyciła. Część wystawy jest poświęcona lasowi i jego mieszkańcom. Pośrodku sali jest drzewo, do którego można wejść. Idziesz schodami do góry i nagle znajdujesz się... we wnętrzu piramidy! Takiej prawdziwej,egipskiej! Gdyby ktoś przyprowadził mnie tam z zawiązanymi oczami, byłabym gotowa przysiąc,że jestem w Egipcie. Faktura ścian, malowidła, wszystko odtworzone w najmniejszych szczegółach. A po środku dwie mumie. Byłam zachwycona,z racji że od dawna interesuje mnie ta tematyka. Z ręką na sercu mogę polecić całemu światu Muzeum Deri w Debrecen! (click!)
Ten dzień zakończyliśmy z rodziną Leviego wspólnym oglądaniem świątecznych fajerwerków w telewizji,a później grą w "Pan tu nie stał". To ciekawe,bo Węgrzy są chyba jedynym (albo jednym z bardzo nielicznych)narodów, który faktycznie rozumie istotę tej gry.(dla tych,co nie wiedzą- gra imituje stanie w PRL-owskiej kolejce,po produkty tak luksusowe jak papier toaletowy czy wyrób czekoladopodobny:P)
Innego dnia pojechaliśmy do Tokaju. Jak cudownie było tam wrócić! Poczuć zapach tych piwnic, spróbować tego wina i popatrzeć na te przepiękne widoki. O Tokaju już pisałam (click!),nie wiem, czy jestem w stanie napisać cokolwiek nowego na temat tego wspaniałego miejsca... Jedno wiem na pewno, jeśli kiedykolwiek będziecie mieli możliwość dojechać tam na rowerze,to zdecydowanie polecam. To wzmacnia prawdziwe odczuwanie tego miejsca!
Do wspaniałych wspomnień z tego regiony należy jeszcze dodać niedzielną mszę świętą w miejscowym kościele. Otóż w miejscowości, gdzie prawie wszyscy są grekokatolikami, na niedzielnej mszy w kościele rzymsko-katolickim było 14 osób,z nami włącznie... Nie zrozumieliśmy ani słowa i bardzo tego żałowaliśmy,bo ksiądz mówił z taką dynamiką, że musiał mówić bardzo zajmująco. Po mszy czekał na wychodzących w progu kościoła i zamieniał z nimi kilka słów. Do teraz nie wiem, jak się z nim dogadałam i jak zczaił,że my z Polski, ale właśnie tak było :) Ucieszył się,widząc na moim ręku różaniec z ŚDMu :) I znowu pomimo bariery jezykowej, wszystkie bariery runęły!
Tak własnie działa ten kraj. Polecam odczuć na własnej skórze! Ja już jutro wracam do Polski, ale Węgry zawsze są w moim sercu i na pewno wrócę tu jeszcze nie raz!
Komentarze
Prześlij komentarz