Ostatnio nie miałam w ogóle czasu,żeby napisać cokolwiek. Nauka mnie pochłonęła.:D
Czas wrocić jednak do wydarzeń z ubiegłej soboty. Jako że w weekendy nie mamy zajęć na uczelni, w planach są wycieczki. Nie inaczej było w ostatni weekend- zaplanowano dla nas całodzienną wycieczkę nad Balaton! I to w dodatku na tę część wybrzeża,na której jeszcze nie byłam,ale bardzo chciałam pojechać!
W ubiegłym roku,kiedy byliśmy w Zamardi, codziennie patrzyłam sobie na przeciwległy brzeg, o którym wszyscy mówią,że jest naprawdę piękny. W tym roku się udało!
Wycieczka na półwysep Tihany,bo tak nie nazywa owo miejsce,rozpoczęła się bardzo wcześnie rano,bo już o 7,kiedy to musieliśmy się stawić pod uniwersytetem. Tam czekał już na nas autokar. Po około 2 godzinach jazdy (wszyscy oczywiście zasnęli zaraz po ruszeniu autobusu,snem kamiennym^^),dotarliśmy do Balatonfured. Okazało się,że do promu na półwysep mamy prawie godzinę,tak więc spędziliśmy ten czas robiąc zdjęcia, i ( a raczej przede wszystkim) chroniąc się przed tak lodowatym wiatrem, jakiego jeszcze nigdy na Węgrzech nie doświadczyłam! Ponieważ cały tydzień był naprawdę upalny,wszyscy przygotowani byli na skwar i przyjechali w krótkich spodniach itp. Zdradzieckie słońce świeciło,ale to były tylko pozory... O godzinie 10 wyruszyliśmy promem na półwysep.
Balaton jest taki piękny. Ktoś mi kiedyś powiedział,że woda za każdym razem ma inny kolor. To prawda! Raz jest turkusowa,innym razem bardziej zielona czy niebieska. Już z daleka widać było klasztor na półwyspie i to właśnie od niego rozpoczęliśmy zwiedzanie. Opactwo benedyktyńskie zostało tu założone w 1055 roku! Dla zwiedzających udostępniony został kościół oraz niewielkie muzeum, mieszczące się w jego podziemiach. W krypcie znajduję także grób jednego z pierwszych węgierskich królów-Andrzeja,który był także założycielem owego opactwa. W czasie zwiedzania przyłączyłam się na chwilę do jakiejś hiszpańskiej wycieczki, przynajmniej czegoś mogłam posłuchać na temat historii tego miejsca, bo nie wiem dlaczego nasza grupa nie miała przewodnika... Po zwiedzaniu opactwa był czas na spacer po mieście, każdy we własnym zakresie. Wpierw udałam się do małego przyklasztornego sklepu( pamiątki,pamiątki!), gdzie sprzedawano produkty wyrabiane w opactwie. Panie,które tam sprzedawały absolutnie nie mówiły po angielsku. Najbardziej rozbawiło mnie to,że na kasie siedział chłopak niewiele starszy ode mnie i przyglądał się naprawdę dlusza chwilę, jak próbuję się dogadać ze sprzedawczyniami i kiedy już byłam bliska zrezygnowania z zakupów, podszedł i dobrym angielskim odpowiedział na moje pytania... Zdecydowałam się kupić dwie ziołowe herbaty, jedną pomaga zasnąć,a drugą się obudzić. :P I oczywiście zawierają lawendę, która jest niezwykle popularną na Węgrzech rośliną ( nie przypuszczałam że aż tak bardzo popularną - w małych misteczkach jest pełno sklepików z wyrobami tylko z lawendy. Zapach,jaki tam panuje, możecie sobie wyobrazić...). Tihany jest naprawdę przepięknym miejscem. Można go przyrównać do Sandomierza. Niewielkie, lekko górzyste i mocno turystyczne miasteczko.
W drugiej części dnia przyszedł czas na relaks,czyli idziemy na plażę! To znaczy plażę to to ma tylko w nazwie,bo piasku nie ma wcale,tylko trawa, do wody schodzi po schodkach,jak do basenu, a i trzeba płacić na wstęp... Ale jak się dowiedziałam od znajomych z kursu, najwidoczniej Polska jest jakimś szczególnym miejscem,gdzie za wejście na plażę NIE trzeba płacić... Niestety ponieważ Balaton jest jedynym miejsce na całych Węgrzech,które chociaż trochę przypomina morze,to całe wybrzeże zostało podzielone między właścicieli hoteli,prywatne posesje,a to ,co z niego zostało, zostało płatnymi plażami ( na szczęście nie wszytkiep plaże są płatne,o czym mogłam się przekonać rok i dwa lata temu). Samo jezioro zaskoczyło mnie swoją lodowatością, bo pamiętam jak byłam tu rok temu,prawie miesiąc wcześniej i wodą była ciepła,jak zupa,ale to nic. Szybka kąpiel i potem wysychanie na słońcu! Z porannego chłodu i wiatru prawie nic nie zostało, ale temperatura była litościwa. Słońce też było litościwe,a zwłaszcza dla mnie, bo zmęczona poranną pobudka, zasnęłam na słońcu i spaliłam się tylko troszkę ,a nie bardzo :P Dzień zakończyłam jedząc naleśniki z nutella w pobliskim barze (zawsze sobie obiecuję,że dam radę i się nie skuszę,ale widocznie jestem zbyt słaba...). Dzień zdecydowanie bardzo udany!
Komentarze
Prześlij komentarz