Przejdź do głównej zawartości

7.0. Spoko Maroko (?)

Kiedy podróżuję, lubię obserwować. Wyłapywać smaczki, odmienności, rzeczy, które mnie dziwią, szokują lub cieszą. Tak było oczywiście i tym razem. Oto zbiór moich spostrzeżeń i przemyśleń na temat Maroka.

1. Wszyscy mówią po polsku.

        Wait, what...? Taka właśnie była moja mina, jak pierwszy raz usłyszałam w Maroku nasze polskie "dzień dobry". No okej, może jeszcze samo przywitanie mnie nie zdziwiło, no bo co, turystów mają dużo, nie dziwne, że opanowali podstawowe zwroty. Ja też staram się zawsze dostosować takie proste słowa, jak "dzień dobry" czy "dziękuję" do języka kraju, w którym przebywam. Ale szczęka mi opadła, kiedy jeden ze sprzedawców zreferował nam po polsku całą ofertę swojego sklepu z naturalnymi kosmetykami, używając słów takich jak: "czarnuszka", "zmarszczki" czy " rozstępy"... W dodatku mają jakiś iście "radar" na Polaków... Rozumiem, że z naszym typem urody rzucamy się w oczy, jako "niemiejscowi", ale przecież równie dobrze moglibyśmy być Niemcami, Czechami, Węgrami, Belgami czy Ukraińcami. Ale nie, zawsze bezbłędnie nas rozszyfrowywali, zanim się jeszcze odezwaliśmy. Często nawet krzyczeli do nas po polsku z drugiego końca ulicy. Kiedy udaliśmy się w niedzielę do katolickiego kościoła w Agadirze, od razu wręczono nam tłumaczenia tekstów (czytań, modlitw) na język polski. Były takie momenty, że ta "rozpoznawalność" była bardzo miła, ale bywało też tak, że mieliśmy już tego serdecznie dosyć. Miło było wtedy wrócić do hotelu, tam nas w końcu nikt nie nagabywał...


2. Marokańczycy dobrze mówią w obcych językach

    W nawiązaniu do poprzedniego punktu, trzeba im przyznać, że są naprawdę uzdolneni językowo. Nie wiem, czy ma tu znaczenie to, że już na starcie są dwujęzyczni (w Maroku są dwa języki urzędowe - arabski i francuski), ale naprawdę nie ma żadnego problemu z dogadaniem się, nawet jeśli nie zna się żadnego z tych języków.

3. Modlitwy

    Zapewne dla osób, które wiele podróżują, to nie byłoby warte zapamiętania, ale z racji tego, że dla mnie Maroko było pierwszym odwiedzonym arabskim krajem i drugim muzułmańskim (po Albanii), przyglądanie się praktykom innej religii jest dla mnie wciąż fascynujące. Zapamiętałam szczególnie jeden obrazek - kilku chłopaków krząta się dookoła kiosku z gastronomią, by w pewnym momencie wyciągnąć swoje modlitewne dywaniki i na podeście tego kiosku, przy ulicy i wciąż gdzieś idącym turystach, po prostu zaczyna się modlić. Piękne i wymowne. 

4. In Africa you can do what you want.

    To zdanie wypowiedział pan przewodnik, który oprowadzał nas po Marrakeszu. Oj tak, z tym absolutnie trzeba się zgodzić. Szczególnie jest to widoczne w ruchu ulicznym. Tego nikt nie jest w stanie ogarnąć. Nikt się nie przejmuje zbytnio tym, jak jedzie. Rowerzyści jadą pod prąd. Skutery wjeżdżają na targ (a alejki na Shuku są bardzo bardzo wąskie) i wcale nie zwalniają, a czasem wręcz przeciwnie... Klakson wystarczy przecież! Trzeba mieć naprawdę oczy dookoła głowy. Oczywiście to co dla nas, Europejczyków, sprawiało wrażenie chaosu, dla miejscowych zapewne było absolutną normą. 
Paradoksalnie do tego, mają nowiutki, świetnie utrzymane i oznakowane autostrady.

5. Złudny Suk

    Jeśli jesteś w jakimkolwiek kraju arabskim, to wiadomo, że najlepiej zrobić zakupy na Suku, czyli targu. Ja wręcz nie mogłam się doczekać momentu, kiedy tam pójdę, zatopić się w zapachu przypraw i nacieszyć oczy mnogością kolorów. Jednakże, no cóż, trzeba uważać... To, co dla mnie jest najtrudniejsze na takich targach, to jest targowanie się. Niecierpię się targowac. Lubię znać cenę od razu i zdecydować się na nią lub nie. Ktoś mógłby powiedzieć, że dzięki targowaniu możemy kupić coś taniej, niż kosztowało pierwotnie. Ja to widzę inaczej - to "szansa" dla sprzedawcy, aby dostosować cenę do klienta. Ogromnie mnie to drażni, że jesteśmy (my, Europejczycy) przez miejscowych postrzegani, jako jacyś niesamowici bogacze, a umówmy się, w Europie są kraje biedniejsze i bogatsze, ale dla nich jesteśmy tylko "Europą". Wyglądu nie zmienimy, zawsze będziemy się rzucać w oczy i nigdy nie będziemy potraktowani jak miejscowi. Tego własnie było mi najbardziej szkoda, tych ciągle zawyżanych cen... Okazało się, że za nasze przyprawy, zapłaciliśmy prawie 200 zł... (Generalnie trzeba być bardzo uważnym, żeby nie dać się naciągnać na usługę, której wcale nie chcieliśmy, a musimy nagle za nią zapłacić...)
    Ale wróćmy do tych dobrych i ciekawych rzeczy, które mogą nas spotkać na arabskim targu. Po pierwsze - możemy zobaczyć rzemieślników w akcji. Wielu sprzedawców wyrabia na miejscu swoje produkty. Spawają, szyją, oprawiają skóry. Bez rękawic, okularów, metr od przechodzących tłumnie kupujących (tak, to kolejny szok dla ludzi przyzwyczajonych do BHP). Najwięcej, poza produktami spożywczymi, jest na targu właśnie wyrobów ze skóry (butów, torebek) i artykułów metalowych (dzbanki, tace, lampy). Ja jednak najbardziej czekałam na przyprawy. I były! Wszędzie wznosiły się ogromne kopce różnokolorowych specjałów. Kiedy tylko zatrzymywaliśmy się przy jakimś stoisku, właściciel zapraszał nas do środka, pokazywał wszystko i pozwalał wąchać. No i wszędzie częstowano nas herbatą!  

6. Marokańska herbata

    Ja, która nigdy nie byłam na Wyspach Brytyjskich, pierwszy raz trafiłam do kraju, gdzie to herbata jest napojem numer 1. Czy może być lepiej? Marokańska herbata składa się zasadniczo z trzech składników - liści zielonej herbaty, liści mięty i ziela berberyjskiego. Wszystko to parzone jest w pięknych metalowym dzbanku z długim, wygiętym dziubkiem i podawane najczęsciej (chociaż nie zawsze) z duża ilościa cukru. Opiłam się tej herbaty za wszystkie czasy, bo częstowano nas nią na targu, w hotelu codziennie była podawana do posiłków, a ponadto istniało jeszcze coś takiego, jak przerwa na herbatę i można się jej było napić w wielkim namiocie, biegnąc z jednego basenu do drugiego. Przywieźliśmy też niewielki zapas marokańskiej herbaty do Polski, żeby móc sobie powspominać...

7. Stałość waluty

        Marokańska waluta - dirham - jest niesamowicie stałą walutą. Dlaczego? Bo obowiązuje absolutny zakaz jej wywożenia za granicę - jeśli po zakończeniu pobytu coś na w portfelu pozostaje, trzeba wszystko wymienić w kantorze. A pan z kantoru spisuje Twoje dane i kseruje paszport. Pełna kontrola.

8. Kontrole na lotnisku

    Pozostając w temacie kontroli, to naprawdę zaskoczyła mnie ilość kontroli, jakiej byliśmy poddawani na lotnisku. Pierwsza kontrola jest już na wejściu do terminala - odbywa się pierwsze skanowanie bagaży oraz wykrywacze metalu. Następnie nadaje się bagaż, sprawdzany jest paszport, żeby potem był sprawdzany jeszcze dwukrotnie. Ale najwidoczniej taka jest konieczność, więc lepiej żeby było więcej środków bezpieczeństwa niż mniej :)



        Maroko jest słoneczne, głośne, gorące. Pachnie przyprawami i miętową herbatą. Jest dla nas inne, odmienne, ale piękne. Jak z "Baśni z tysiąca i jednej nocy". Gdzieś przeczytałam, że Maroko to taka bezpieczna egzotyka. Całkowicie się z tym zgadzam, nie czuliśmy się zagrożeni w żadnym momencie. Jeśli chodzi o ubiór, to chociaż miejscowe kobiety oczywiście zakrywają ręce, nogi oraz głowy, to turystkom więcej wolno - chociaż w mniejszych miejcowościach zaleca się zakrywanie ramion, dekoltów, nóg, tak w dużych miastach, jak Marrakesz, można się nosić całkowicie po europejsku. Resumując, Maroko jest jak najbardziej miejscem wartym odwiedzenia! (palmy wszędzie i ta architektura, ach....)

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

5.3 Garść końcowych przemyśleń

Słów kilka o Golem. Jest to miejsce typowo wczasowe. Wzdłuż plaży ciągnie się długi rząd hoteli, a przed nimi mozaika złożona z kolorowych parasoli. Przez kawałek miejscowości ciągnie się deptak. Mateusz powiedział:"Nie napisałaś wcześniej, że deptak jak w Kołobrzegu". Tak więc piszę o tym teraz. Wieczorem cała ta turystyczna masa wylega na ten deptak, prezentując swoją opaleniznę i ciuszki (dlaczego nikt mi nie powiedział, że na każdy wieczór muszę mieć inną sukienkę...?!). To miejsce, poza rolą wybiegu, pełni też rolę handlową. Po prawej i lewej stronie można znaleźć stragany z pamiątkami i jedzeniem, atrakcje z wesołych miasteczek typu strzelnica czy samochodziki. I te ludzkie pielgrzymki tak chodzą w te i we wte, najpierw deptakiem, a potem brzegiem morza - deptak na szczęście nie ciągnie się przez całą miejscowość - do naszego hotelu już nie dociera, tak więc wieczorami mogliśmy spokojnie posiedzieć ma tarasie, bez tych chmar ludzi paradujących przed naszym nosem.

2.6. Debrecen i piękne winnice Tokaju

Rozpoczynam zwiedzanie wschodu Węgier! W mój pierwszy dzień w Hajdudorog obudziłam się wypoczęta. Ach,co za cudny poranek na węgierskiej wsi! Cisza, spokój, słońce i świeże powietrze... Sounds perfect! Spokojnie, nie poganiana przez nikogo, poszłam coś zjeść. Zasiedliśmy z Levim w kuchni, która warta jest poświęcenia jej kilku słów, ponieważ jest lekko niestandardowa. Tata Leviego zajmuje się handlem starociami, jeździ po całym kraju, skupuje, sprzedaje, ale co ładniejsze drobiazgi zostają właśnie w kuchni. Ściany całe zawieszone są starymi łyżkami, dzbanuszkami,garnuszkami i innymi przedmiotami użytku codziennego. Całości dopełniają ręcznie tkane ściereczki i obrusiki,niektóre z motywami kwiatowymi, inne z wierszykami i przysłowiami. Cała kuchnia ma w sobie coś niesamowitego i nieuchwytnego. Odbicie przeszłości? Zapach folkloru? Radość życia bez pędu i pośpiechu? Wiem jedno. Czuję się tu świetnie. Jakby miasto i cała cywilizacja była lata świetlne stąd. Nie chodzi o to,że ludzie tu n

2.4. Balaton-czyli jak żyć w kraju bez morza?

I tak zostałam sama w Siófok. Siófok?Sama? Cofnijmy się do początku,czyli do 15 sierpnia. Wraz z Beatą i jej mamą pojechałyśmy pociągiem z dworca Deli do Siófok,czyli największego miasta na południowym wybrzeżu Balatonu. Wikipedia pisze o Balatonie tak: Balaton, Jezioro Błotne  – największe  jezioro   Węgier  i zarazem  Europy Środkowej , położone w południowo-zachodnich Węgrzech, na  Nizinie Panońskiej , u południowych podnóży  Lasu Bakońskiego , około 80 km od  Budapesztu . Powierzchnia 592 km² Wymiary 77 × 14 km Głębokość • średnia • maksymalna 3,2 m 12,2 m Wysokość  lustra 104 m n.p.m. Podróż trwała króciutko,bo tylko 1,5h.W międzyczasie omal nie doprowadziłyśmy konduktora do zawału naszymi polskimi legitymacjami.Wybałuszył oczy,ale nic nie powiedział.Dobrzy ci Węgrzy,litościwi dla bratanków. :) Po drodze przejeżdzałyśmy przez Szekesfehervar,czyli dawną stolicę kraju( dopisać do listy "do zobaczenia" na następną podróż!). Po ponad godzinie tory kolejowe prawi