Przejdź do głównej zawartości

7.1. Co zobaczyć w Marrakeszu?

Marrakesz jest trzecim największym, po Rabacie i Casablance, miastem w Maroku. Jest oddalony o ok. 250 km od Agadiru, gdzie mieszkaliśmy i podobno, jest jednym z Must See w Maroku. Każde biuro podróży (miejscowe czy nie) organizuje dla turystów jedno- lub dwudniowe wycieczki. My zdecydowaliśmy się na tę pierwszą opcję i o 7 rano wyruszyliśmy! Zanim przejdę do samego Marrakeszu, po prostu muszę zwrócić uwagę na drogę, która do niego prowadzi. Całą trasę Agadir -  Marrakesz pokonuje się nowiutką autostradą przez góry Atlas! Są niesamowite i dzikie. Mieliśmy to szczęście mijać je w dwóch najlepszych porach dnia - o wschodzie słońca (które w październiku wstaje tu ok. 8) i zachodzie (ok. 18).



    Marrakesz przywitał nas ogromnym upałem. Podczas, gdy w Agadirze było ok 25 stopni i dużo chmur, tutaj było przynajmniej 10 stopni więcej, niebieskie niebo i absolutne zero wiatru. Absolutne. Upał był po prostu nie do zniesienia, w typie "nie mam siły iść, nie mogę oddychać". Nie mniej jednak spędziliśmy ten dzień bardzo aktywnie.
    Pierwszy przystanek nasza wycieczka miała przy Meczecie Kuttubija (Meczet Księgarzy). Do wnętrza niestety "niemuzułmanie" nie mogą wejść. Dowiedzieliśmy się od przewodnika, że w całym Maroku jest tylko jeden meczet, do którego mogą wejść także "niewierni" - mieści się w Casablance. Minaret Kuttubija jest o tyle ciekawy, że ma swojego "brata bliźniaka" - Giraldę w Sewilli,  gdyż ten marokański posłużył jako wzór do zbudowania hiszpańskiego minaretu. Oba minarety zostały wzniesione w XII wieku przez dynastię Almohadów, która panowała także w Hiszpanii. Obecną różnicą między tymi dwiema budowlami jest to, że o ile marokański minaret wciąż stoi przy meczecie, to w Hiszpanii meczetu już nie ma, natomiast na jego miejscu stoi sewillska katedra, jedna z największych na świecie, w której według legendy, spoczywają szczątki Krzysztofa Kolumba. La Giralda pełni funkcję dzwonnicy katedralnej. Ale, wracajmy do Marrakeszu... 
Warto przejść się uliczkami starej Medyny, wąskimi i klimatycznymi. Budowanymi w czasie, gdy nikomu się nawet nie śniły samochody, a więc ledwo mieści się tam wóz zaprzężony w osła. I kiedy już przejdziemy przez Medynę, to płynnie wchodzimy na targ,czyli Shuk. Ale ten tutejszy jest dużo większy od agadirskiego. Może też dlatego, że tak naprawdę jest to kilka połączonych ze sobą targów, bo każdy specjalizuje się w innego rodzaju wyrobach-przez artykuły spożywcze i ceramikę, aż po kowalstwo i wyroby ze skór. Co ciekawe, na targu mieszczą się nie tylko małe sklepiki, ale także i warsztaty. I tak, tuż koło twojej nogi pan coś spawa ( bez rękawic i okularów, ale to już mniejsza...). Alejki targowe są bardzo wąskie, a pomimo tego lokalnym mieszkańcom nie przeszkadza jeżdżenie po nich motorowerami i skuterami. Trzeba naprawdę na nich uważać, bo są bardziej zwolennikami trąbienia niż faktycznego zwalniania, kiedy widzą pieszych... Shuk kusi zapachami przypraw oraz mnogością wzornictwa i ozdób. Ale niestety, ceny także nie należą do najniższych, zwłaszcza kiedy się jest turystą z Europy... 
    W centrum Marrakeszu znajduje się plac Dżami al-Fana. Chociaż może zdjęcie tego nie oddaje, to naprawdę niesamowite miejsce. Za dnia-zwykły plac, bez żadnych szczególnych atrakcji. W miarę, jak robi się coraz ciemniej, Dżami al-Fana ożywa. Naprawdę! Poza niezliczoną ilością straganów i budek z jedzeniem, pojawiają się tam zaklinacze węży, opowiadacze baśni, akrobaci i uliczni artyści. Niestety nie dane nam było zostać w Marrakeszu aż do całkowitego zmroku, jednakże na tych pierwszych się załapaliśmy. I pomimo że machali do nas, żebyśmy podeszli, to na widok najprawdziwszej kobry, jakoś mi się odechciało...
W tym miejscu nasza wycieczka miała tzw. "czas wolny". Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie wykorzystali go na zobaczenie kolejnej atrakcji tego niesamowitego miasta. Zostawiwszy zatem naszą grupę na tarasie restauracji z widokiem na wspomniany meczet Kuttubija i poszliśmy na poszukiwanie pałacu rodem z "Baśni z tysiąca i jednej nocy" - El Bahia. Próbując tam trafić spotkała nas jedna z nieliczych "przykrych" historii w Maroku - zapytaliśmy o drogę młodego chłopaka, który pokazał nam gdzie jest pałac (później okazało się, że jednak nie do końca...) [Chłopak odpowiedział, że pałac jest o tam, ale teraz jest zamkięty (tzn. że w ciągu dnia mają przerwę) i otworzą go dopiero za jakiś czas. W tym czasie możemy zatem odwiedzić jego znajomego, u którego możmy zobaczyć, jak wygląda wytwarzanie oleju arganowego. Po czym odprowadził nas w to miejsce. Ja cały czas próbowałam sobie przypomnieć, jak czytałam o El Bahia i że na ich stronie nie było żadnej informacji o przerwie w trakcie dnia. No ale nic. Okazało się, że w mijescu, do któego nas zaprowadzono, owszem panie wyrabiały w wielkich misach orzechy arganowe na olej, natomiast był to zwykły sklep, głównie z kosmetykami z lokalnych roślin. Właściciel wziął nas w oborty i zaczął nam opowiadać o właściwościach każdego z nich (tu trzeba mu przyznać, że naprawdę przyłożył się do nauki polskiego - potrafił powiedzieć słowa typu "zmarszczki, rozstępy i czarnuszka"), żeby na koniec pokazać nam swoje zdjęcie z Jessicą Albą, która także u niego kupuje. Pod pretekstem, że musimy się jeszcze zastanowić, uciekliśmy z tego sklepu i tym razem o drogę spytaliśmy policjantów. Okazało się, że el Bahia jest w drugą stronę, niż nam pierwotnie wskazano i oczywiście, nie jest zamknięta...]
No dobrze, ale złe wspomnienia na bok, pora wracać do El Bahia! Kiedy zobaczyłam ten pałac na zdjęciu, byłam pewna, że jest mocno stary, tak na przykład tysiącletni. Tymczasem został zbudowany w drugiej połowie XIX wieku. Jego pierwszym właścicielem był Sidi Musa - człowiek, który z niewolnika stał się wezyrem! Dziś El Bahia należy do rodziny królewskiej, która zatrzymuje się tu podczas odwiedzin w Marrakeszu. Sam pałac, chociaż nie znalazłam w nim ani jednego mebla, zachwyca mozaikami (zwłaszcza na sufitach), ogromnymi kominkami i dziedzińcami. Zdecydowanie polecam!


Dla wielbicieli naturalnych kosmetyków Marrakesz ma coś specjalnego - odwiedzić można tzw. berberyjską aptekę. Są to sklepy, które oferują zarówno kosmetyki upiększające, jak i medykamenty  wszystko całkowicie naturalne. Poczynając od najbardziej popularnego specyfiku, "płynnego złota" Maroka, czyli oleju arganowego (czy wiecie, że pozyskuje się go tylko i wyłącznie w tym kraju?), poprzez kremy z kaktusa, aż do kryształków mięty, które są dużą pomocą w problemach z zatokami.

    Marrakesz jest zatem miejscem, które naprawdę warto zobaczyć. Jest z jednej strony prawdziwie arabskie, z drugiej - na tyle europejskie, że turystki - niemuzułmanki, mogą chodzić ubrane w krótkie spodnie i mieć odsłonięte ramiona. Jak to mówią, bezpieczna egzotyka. Warto poczuć ten klimat, poczuć te zapachy i zagubić się (w kontrolowany sposób) w uliczkach Medyny. A jadąc tam warto przejechać przez Atlas o wschodzie słońca! 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

5.3 Garść końcowych przemyśleń

Słów kilka o Golem. Jest to miejsce typowo wczasowe. Wzdłuż plaży ciągnie się długi rząd hoteli, a przed nimi mozaika złożona z kolorowych parasoli. Przez kawałek miejscowości ciągnie się deptak. Mateusz powiedział:"Nie napisałaś wcześniej, że deptak jak w Kołobrzegu". Tak więc piszę o tym teraz. Wieczorem cała ta turystyczna masa wylega na ten deptak, prezentując swoją opaleniznę i ciuszki (dlaczego nikt mi nie powiedział, że na każdy wieczór muszę mieć inną sukienkę...?!). To miejsce, poza rolą wybiegu, pełni też rolę handlową. Po prawej i lewej stronie można znaleźć stragany z pamiątkami i jedzeniem, atrakcje z wesołych miasteczek typu strzelnica czy samochodziki. I te ludzkie pielgrzymki tak chodzą w te i we wte, najpierw deptakiem, a potem brzegiem morza - deptak na szczęście nie ciągnie się przez całą miejscowość - do naszego hotelu już nie dociera, tak więc wieczorami mogliśmy spokojnie posiedzieć ma tarasie, bez tych chmar ludzi paradujących przed naszym nosem.

2.6. Debrecen i piękne winnice Tokaju

Rozpoczynam zwiedzanie wschodu Węgier! W mój pierwszy dzień w Hajdudorog obudziłam się wypoczęta. Ach,co za cudny poranek na węgierskiej wsi! Cisza, spokój, słońce i świeże powietrze... Sounds perfect! Spokojnie, nie poganiana przez nikogo, poszłam coś zjeść. Zasiedliśmy z Levim w kuchni, która warta jest poświęcenia jej kilku słów, ponieważ jest lekko niestandardowa. Tata Leviego zajmuje się handlem starociami, jeździ po całym kraju, skupuje, sprzedaje, ale co ładniejsze drobiazgi zostają właśnie w kuchni. Ściany całe zawieszone są starymi łyżkami, dzbanuszkami,garnuszkami i innymi przedmiotami użytku codziennego. Całości dopełniają ręcznie tkane ściereczki i obrusiki,niektóre z motywami kwiatowymi, inne z wierszykami i przysłowiami. Cała kuchnia ma w sobie coś niesamowitego i nieuchwytnego. Odbicie przeszłości? Zapach folkloru? Radość życia bez pędu i pośpiechu? Wiem jedno. Czuję się tu świetnie. Jakby miasto i cała cywilizacja była lata świetlne stąd. Nie chodzi o to,że ludzie tu n

2.4. Balaton-czyli jak żyć w kraju bez morza?

I tak zostałam sama w Siófok. Siófok?Sama? Cofnijmy się do początku,czyli do 15 sierpnia. Wraz z Beatą i jej mamą pojechałyśmy pociągiem z dworca Deli do Siófok,czyli największego miasta na południowym wybrzeżu Balatonu. Wikipedia pisze o Balatonie tak: Balaton, Jezioro Błotne  – największe  jezioro   Węgier  i zarazem  Europy Środkowej , położone w południowo-zachodnich Węgrzech, na  Nizinie Panońskiej , u południowych podnóży  Lasu Bakońskiego , około 80 km od  Budapesztu . Powierzchnia 592 km² Wymiary 77 × 14 km Głębokość • średnia • maksymalna 3,2 m 12,2 m Wysokość  lustra 104 m n.p.m. Podróż trwała króciutko,bo tylko 1,5h.W międzyczasie omal nie doprowadziłyśmy konduktora do zawału naszymi polskimi legitymacjami.Wybałuszył oczy,ale nic nie powiedział.Dobrzy ci Węgrzy,litościwi dla bratanków. :) Po drodze przejeżdzałyśmy przez Szekesfehervar,czyli dawną stolicę kraju( dopisać do listy "do zobaczenia" na następną podróż!). Po ponad godzinie tory kolejowe prawi