Przejdź do głównej zawartości

5.2 Just give me one day in Tirana


Wycieczki oferowane przez biuro podróży w Albanii nie należą do najtańszych. Chcieliśmy zwiedzić stolicę tego kraju, ale nie za 45 euro... Zapytaliśmy więc rezydentki, czy jest możliwość dotarcia do  Tirany na własną rękę (mieszkamy ok. 40 minut drogi autobusem od stolicy). Odpowiedziała, że owszem. Musimy tylko złapać autobus do Durres, następnie autobus na przedmieścia Tirany i autobus miejski do centrum. Brzmi zawile? A jak dodam, że te autobusy nie posiadają rozkładów? Dusza podróżników jednak zwyciężyła, bo w niedzielę, zaraz po śniadaniu poszliśmy na nasz ulubiony przystanek (ten, na którym trzeba czekać po drugiej stronie ulicy bo jest ona tak wąska, że drugiego pobocza właściwie nie ma). Tym razem nie mieliśmy już tyle szczęścia, bo czekaliśmy ok 20 minut, ale okej, jest, jedziemy. W Durres nie zdążyliśmy nawet pomyśleć, gdzie mógłby być autobus do Tirany, ponieważ z pomocą przyszli lokalni naganiacze. Na całym placu przy busach stają panowie wykrzykujący nazwy miast, do których jadą. Krzyczą nawet wtedy, gdy już odjeżdżają, a ludzie wtedy dobiegają i wsiadają w biegu. Busy nie są w żaden sposób oznaczone, nie licząc małych tabliczek za przednią szybą, a kierowcy nie wystawiają żadnych biletów. Opłata jest pobierana na początku, a czasem na końcu podróży. 
W końcu po ok. 30 minutach jazdy dotarliśmy na przedmieścia Tirany. Ale teraz musieliśmy jeszcze dostać się do centrum. Wspominałam już, że Albańczycy, wbrew powszechnej opinii, są bardzo mili i pomocni? Przechodnie sami oferowali pomoc i tłumaczyli jak mamy dotrzeć do centrum. I tutaj znów sprawdza się zdanie przeczytane w przewodniku, że nawet jak nie znają angielskiego, to będą się starali wytłumaczyć drogę na każdy możliwy sposób. Tak jest, naprawdę! Udało nam się zlokalizować przystanek i jedziemy. W autobusie, tak jak w tym podmiejskim Golem - Durres, jest pan, który chodzi po całym autobusie i zbiera opłatę za bilety, które wyglądają tak :

W środku nie ma opisu trasy, tylko jakaś bardzo ramowa mapka, nazwy przystanków są wykrzykiwane przez biletera. Dobrze, że Mateusz ściągnął sobie mapy offline na telefon, bo tylko dzięki temu wiedzieliśmy, w której części miasta aktualnie się znajdujemy i przede wszystkim, kiedy mamy wysiąść...
Zwiedzanie zaczęliśmy od pl. Matki Teresy z Kalkuty. Wszyscy ją znamy pod takim właśnie "przydomkiem", ale czy pamiętamy, że tak naprawdę była Albanką? Gdyby nie moja mama (pozdrawiam Cię Mamusiu), to ja sama bym o tym zapomniała! Tak więc wracając do Tirany, to plac Matki Teresy jest zdominowany przez szkoły wyższe. Na każdej z trzech stron (czwarta jest otwarta na ulicę) znajdują się :Uniwersytet Tirański, a w jego ramach Muzeum Archeologiczne, następnie Politechnika Tirańska oraz Tirański Uniwersytet Artystyczny.




Przy ulicy, która kończy się wyżej wspomnianym placem, znajdują się także: Pałac Premiera

Pałac Prezydencki

oraz dawna siedziba Albańskiej Partii Pracy, a obecnie - Najwyższej Izby Kontroli i Trybunału Konstytucyjnego.

Od razu spodobała mi się tutaj sygnalizacja świetlna - podświetla się cały słup!
W pobliskim parku znajduje się ciekawy pomnik. Składa się z 3 części - schronu, fragmentu muru berlińskiego oraz podpór z kopalni w Spacu, gdzie znajdował się komunistyczny obóz pracy. W miejscu  w którym stoi pomnik, było wcześniej wejście do zamkniętej dzielnicy dygnitarzy komunistycznych - Blokku. Stąd nazwa pomnika - Post Blokku. 

Idąc dalej w kierunku ścisłego centrum miasta, natrafiamy na Piramidę. Jest on bardzo czytelnym symbolem, chociaż w niezamierzony sposób. Wybudowana w końcu lat 80 XX w. miała być muzeum upamiętniającym dyktatora Hodżę. O ile na początku odbywały się tam wystawy i inne imprezy, tak teraz obiekt jest zdewastowany i nieużywany. I raczej nie przypomina tego, co miał upamiętniać.


Przy tym samym placu znajduje się Dzwon Pokoju. Jest związany z wydarzeniami, jakie miały miejsce w Albanii w 1997 roku. Albania znajdowała się wtedy na skraju wojny domowej  a wszytko to za sprawą upadku tzw. piramid finansowych. Wywołało to fale niepokojów społecznych i wprowadzenie stanu wyjątkowego. ONZ wysłało do Albanii pomoc humanitarną i wojskową, jednak pomimo tego w okresie anarchii zginęło kilka tysięcy ludzi oraz skradziono lub zniszczono zabytki kultury albańskiej. Dzwon Pokoju został wytopiony z łusek po nabojach zebranych przez dzieci w latach 1997-2000.



Następnie skierowaliśmy się do tutejszej Katedry. Jak już wspominałam wcześniej, Albania jest krajem muzułmańskim, tak więc kościołów chrześcijańskich jest tu jak na lekarstwo. A katolickich jeszcze mniej. Katedra jest niewielka i raczej nowoczesna. Nie udało nam się jej dokładnie obejrzeć, bo właśnie odbywał się tam ślub.




Kościołów mało, a to meczetów na potęgę. Właśnie budują w Tiranie nowy i jest ogromny! 


Z katedry, niewielkim deptakiem, dotarliśmy do jednego z dwóch muzeów w bunkrze - Bunk'art 2. Całe muzeum znajduje się pod ziemią, w oryginalnych pomieszczeniach bunkra i poświęcone jest okresowi komunizmu w Albanii, rozwojowi Policji i Służb Bezpieczeństwa, metodom przesłuchań i śledztw, a także osobom skazanym na karę śmierci czy obozów pracy.











Jednym z naszych ostatnich przystanków był plac Skandenberga, który jest albańskim bohaterem narodowym z XV w. Plac ten uznawany jest za centrum miasta. Znajduje się tu miejscowy pałac kultury, ministerstwa, a także wielki meczet (obecnie w remoncie) oraz wieża zegarowa.





I jeszcze kilka ujęć Tirany :






Upał dawał nam się strasznie we znaki. O ile na wybrzeżu jest trochę wiatru, to w stolicy powietrze stoi. Czuliśmy się jak muchy w smole i doszliśmy do wniosku, że pora juz wracać do Golem. I znowu musieliśmy odtworzyć całą naszą podróż. Najpierw autobus na przedmieścia. Idziemy na przystanek, a tam nie ma nic, ani nazwy, anj nawet numerów linii, które się na nim zatrzymują... Na nasze szczęście akurat jechał autobus, którym dotarliśmy do centrum. Ale ja nie wiem, jak ludzie to funkcjonują z tą komunikacją... Gdy już dotarliśmy na przedmieścia, znowu nie musieliśmy długo szukać - na pomoc przyszli panowie naganiacze, wykrzykując na całą ulicę : Durres! I tak jeden przekazał nam drugiemu, a tamten zaprowadził za róg, gdzie czekał bus. Znowu nie oznakowany, znowu bez biletów... Siedząc w dusznym i zapchanym busie, gdzie brakowało tylko żeby ktoś przewoził jakieś żywe zwierzęta z targu, zaczęliśmy się zastanawiać, czy to aby na pewno jest legalny biznes... Zwłaszcza, że kierowca wyciągał tabliczkę z nazwą kierunku jazdy, tylko na przystankach, a potem chował... 😂
Takim oto sposobem zwiedziliśmy stolicę Albanii, taniej i z większą ilością odwiedzonych miejsc, niż na wycieczce z biura podróży.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

5.3 Garść końcowych przemyśleń

Słów kilka o Golem. Jest to miejsce typowo wczasowe. Wzdłuż plaży ciągnie się długi rząd hoteli, a przed nimi mozaika złożona z kolorowych parasoli. Przez kawałek miejscowości ciągnie się deptak. Mateusz powiedział:"Nie napisałaś wcześniej, że deptak jak w Kołobrzegu". Tak więc piszę o tym teraz. Wieczorem cała ta turystyczna masa wylega na ten deptak, prezentując swoją opaleniznę i ciuszki (dlaczego nikt mi nie powiedział, że na każdy wieczór muszę mieć inną sukienkę...?!). To miejsce, poza rolą wybiegu, pełni też rolę handlową. Po prawej i lewej stronie można znaleźć stragany z pamiątkami i jedzeniem, atrakcje z wesołych miasteczek typu strzelnica czy samochodziki. I te ludzkie pielgrzymki tak chodzą w te i we wte, najpierw deptakiem, a potem brzegiem morza - deptak na szczęście nie ciągnie się przez całą miejscowość - do naszego hotelu już nie dociera, tak więc wieczorami mogliśmy spokojnie posiedzieć ma tarasie, bez tych chmar ludzi paradujących przed naszym nosem.

2.6. Debrecen i piękne winnice Tokaju

Rozpoczynam zwiedzanie wschodu Węgier! W mój pierwszy dzień w Hajdudorog obudziłam się wypoczęta. Ach,co za cudny poranek na węgierskiej wsi! Cisza, spokój, słońce i świeże powietrze... Sounds perfect! Spokojnie, nie poganiana przez nikogo, poszłam coś zjeść. Zasiedliśmy z Levim w kuchni, która warta jest poświęcenia jej kilku słów, ponieważ jest lekko niestandardowa. Tata Leviego zajmuje się handlem starociami, jeździ po całym kraju, skupuje, sprzedaje, ale co ładniejsze drobiazgi zostają właśnie w kuchni. Ściany całe zawieszone są starymi łyżkami, dzbanuszkami,garnuszkami i innymi przedmiotami użytku codziennego. Całości dopełniają ręcznie tkane ściereczki i obrusiki,niektóre z motywami kwiatowymi, inne z wierszykami i przysłowiami. Cała kuchnia ma w sobie coś niesamowitego i nieuchwytnego. Odbicie przeszłości? Zapach folkloru? Radość życia bez pędu i pośpiechu? Wiem jedno. Czuję się tu świetnie. Jakby miasto i cała cywilizacja była lata świetlne stąd. Nie chodzi o to,że ludzie tu n

2.4. Balaton-czyli jak żyć w kraju bez morza?

I tak zostałam sama w Siófok. Siófok?Sama? Cofnijmy się do początku,czyli do 15 sierpnia. Wraz z Beatą i jej mamą pojechałyśmy pociągiem z dworca Deli do Siófok,czyli największego miasta na południowym wybrzeżu Balatonu. Wikipedia pisze o Balatonie tak: Balaton, Jezioro Błotne  – największe  jezioro   Węgier  i zarazem  Europy Środkowej , położone w południowo-zachodnich Węgrzech, na  Nizinie Panońskiej , u południowych podnóży  Lasu Bakońskiego , około 80 km od  Budapesztu . Powierzchnia 592 km² Wymiary 77 × 14 km Głębokość • średnia • maksymalna 3,2 m 12,2 m Wysokość  lustra 104 m n.p.m. Podróż trwała króciutko,bo tylko 1,5h.W międzyczasie omal nie doprowadziłyśmy konduktora do zawału naszymi polskimi legitymacjami.Wybałuszył oczy,ale nic nie powiedział.Dobrzy ci Węgrzy,litościwi dla bratanków. :) Po drodze przejeżdzałyśmy przez Szekesfehervar,czyli dawną stolicę kraju( dopisać do listy "do zobaczenia" na następną podróż!). Po ponad godzinie tory kolejowe prawi