Przejdź do głównej zawartości

4.0 8 lat spania pod mostem

Kiedy miałam 15 lat, dostałam na urodziny taki oto plakat :

Tak,to właśnie Most Brookliński. Zawisł  sobie nad moim łóżkiem w towarzystwie tych dwóch znamienitych panów:


Codziennie po obudzeniu to właśnie był mój pierwszy widok. I tak dzień w dzień marzyłam o tym, że nadejdzie taki moment, kiedy pojadę spełnić swój American Dream...
Wciąż nie mogę uwierzyć,że ten dzień w końcu nadszedł!

Razem z Matim, po kilkumiesięcznych przygotowaniach lecimy do USA. Masa stresu, mnóstwo formalności. Do dzisiaj wspominam proces ubiegania się o wizę. Amerykanie silnie się bronią przed przybyciem imigrantów, to trzeba im przyznać. Najpierw trzeba wypełnić przydługi formularz, w którym brakuje tylko pytania o numer buta i imię ulubionego pluszaka z dzieciństwa. Następnie trzeba odbyć poważną rozmowę z urzędnikiem w ambasadzie i przekonać go,że Ty tylko na wakacje i że tak, masz pieniądze,żeby za nie zapłacić (swoją drogą, po co wydawać 170$ na wizę, jeśli i tak się nie ma środków, żeby tam pojechać...?). Jednym słowem szaleństwo. Ostatni etap tejże, jakże emocjonującej, procedury miał miejsce na lotnisku JFK. Po wyjściu z samolotu zostaliśmy skierowani do wielkiej sali obwieszonej amerykańskimi flagami. Prawdziwy przedsionek Nowego Świata dla imigrantów. Naprawdę,tak właśnie się poczułam. Najpierw trzeba zrobić skan paszportu i wizy i maszyna robi Ci zdjęcie.
I znowu po spędzeniu trochę czasu w kolejce trzeba stanąć przed obliczem kolejnego urzędnika i odpowiadać na pytania "Dlaczego tu jesteś?", "Na ile?", "Ile masz pieniędzy?". Na szczęście nie odesłano nas z powrotem do domu. Zwłaszcza po takiej długiej podróży. Wyruszyliśmy bowiem o 12.25 polskiego czasu i o 14.30 byliśmy w Amsterdamie, gdzie mieliśmy prawie 3 godziny na przesiadkę.Na szczęście lotnisko w stolicy Holandii jest bardzo przyjemne i szybko tam płynie czas :) Stworzona została strefa z drzewami,leżakami i odgłosami natury prosto z głośnika!



 O 17.20 odlecieliśmy ogromnym, dwupiętrowym samolotem, o pięknej nazwie "City of Vancouver" (!) do Nowego Jorku.

Miałam bardzo mieszane uczucia co do tak długiego lotu, ale na szczęście był bardzo przyjemny. Mieliśmy koce, poduszki i własne monitory (chociaż co do tego ostatniego, to akurat była awaria...).No i to jedzenie co chwila, nawet nie było się kiedy zdrzemnąć!


Tak więc wyladowaliśmy o godzinie 19.25 czasu amerykańskiego (1.25 czasu polskiego) i po odbyciu niezbędnych formalności w końcu zobaczyliśmy się z naszymi gospodarzami! Vicky i Phil to moi dobrzy znajomi i to właśnie oni będą naszymi przewodnikami i współlokatorami przez najbliższe 15 dni.  Nasza prawdziwa,amerykańska podróż rozpoczęła się już pierwszego dnia - po drodze z lotniska zajechaliśmy na pizzę do baru, a tam oczywiście mecz baseball'a. Następnie pomkneliśmy autostradą do East Hampton w rytmie country i Elvisa. Ameryka jak się patrzy!


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

5.3 Garść końcowych przemyśleń

Słów kilka o Golem. Jest to miejsce typowo wczasowe. Wzdłuż plaży ciągnie się długi rząd hoteli, a przed nimi mozaika złożona z kolorowych parasoli. Przez kawałek miejscowości ciągnie się deptak. Mateusz powiedział:"Nie napisałaś wcześniej, że deptak jak w Kołobrzegu". Tak więc piszę o tym teraz. Wieczorem cała ta turystyczna masa wylega na ten deptak, prezentując swoją opaleniznę i ciuszki (dlaczego nikt mi nie powiedział, że na każdy wieczór muszę mieć inną sukienkę...?!). To miejsce, poza rolą wybiegu, pełni też rolę handlową. Po prawej i lewej stronie można znaleźć stragany z pamiątkami i jedzeniem, atrakcje z wesołych miasteczek typu strzelnica czy samochodziki. I te ludzkie pielgrzymki tak chodzą w te i we wte, najpierw deptakiem, a potem brzegiem morza - deptak na szczęście nie ciągnie się przez całą miejscowość - do naszego hotelu już nie dociera, tak więc wieczorami mogliśmy spokojnie posiedzieć ma tarasie, bez tych chmar ludzi paradujących przed naszym nosem....

2.6. Debrecen i piękne winnice Tokaju

Rozpoczynam zwiedzanie wschodu Węgier! W mój pierwszy dzień w Hajdudorog obudziłam się wypoczęta. Ach,co za cudny poranek na węgierskiej wsi! Cisza, spokój, słońce i świeże powietrze... Sounds perfect! Spokojnie, nie poganiana przez nikogo, poszłam coś zjeść. Zasiedliśmy z Levim w kuchni, która warta jest poświęcenia jej kilku słów, ponieważ jest lekko niestandardowa. Tata Leviego zajmuje się handlem starociami, jeździ po całym kraju, skupuje, sprzedaje, ale co ładniejsze drobiazgi zostają właśnie w kuchni. Ściany całe zawieszone są starymi łyżkami, dzbanuszkami,garnuszkami i innymi przedmiotami użytku codziennego. Całości dopełniają ręcznie tkane ściereczki i obrusiki,niektóre z motywami kwiatowymi, inne z wierszykami i przysłowiami. Cała kuchnia ma w sobie coś niesamowitego i nieuchwytnego. Odbicie przeszłości? Zapach folkloru? Radość życia bez pędu i pośpiechu? Wiem jedno. Czuję się tu świetnie. Jakby miasto i cała cywilizacja była lata świetlne stąd. Nie chodzi o to,że ludzie tu n...

5.2 Just give me one day in Tirana

Wycieczki oferowane przez biuro podróży w Albanii nie należą do najtańszych. Chcieliśmy zwiedzić stolicę tego kraju, ale nie za 45 euro... Zapytaliśmy więc rezydentki, czy jest możliwość dotarcia do  Tirany na własną rękę (mieszkamy ok. 40 minut drogi autobusem od stolicy). Odpowiedziała, że owszem. Musimy tylko złapać autobus do Durres, następnie autobus na przedmieścia Tirany i autobus miejski do centrum. Brzmi zawile? A jak dodam, że te autobusy nie posiadają rozkładów? Dusza podróżników jednak zwyciężyła, bo w niedzielę, zaraz po śniadaniu poszliśmy na nasz ulubiony przystanek (ten, na którym trzeba czekać po drugiej stronie ulicy bo jest ona tak wąska, że drugiego pobocza właściwie nie ma). Tym razem nie mieliśmy już tyle szczęścia, bo czekaliśmy ok 20 minut, ale okej, jest, jedziemy. W Durres nie zdążyliśmy nawet pomyśleć, gdzie mógłby być autobus do Tirany, ponieważ z pomocą przyszli lokalni naganiacze. Na całym placu przy busach stają panowie wykrzykujący nazwy miast, ...